Rozmawiamy z JANUSZEM LEWANDOWSKIM, wiceprzewodniczącym Komisji Budżetowej Parlamentu Europejskiego - Po pięciu latach w Unii Europejskiej Polska jest na plusie. W 2008 roku wpłaciliśmy 3,41 mld euro, dostaliśmy 7,39 mld euro, czyli netto zyskaliśmy prawie 4 mld euro. W 2009 roku Polska powinna otrzymać 17 mld zł z Brukseli.
● Mija piąta rocznica wstąpienia Polski do Unii Europejskiej. Jak pan poseł ocenia bilans zysków i strat?
– Ważniejsze od mojej oceny są publiczne sondaże, dokumentujące wysokie zaufanie do Unii Europejskiej. Polacy w ponad 60 procentach są zadowoleni, że trafili do przystani bezpieczeństwa, jaką jest NATO, a potem do Unii, która jest szansą cywilizacyjną. Nie sprowadza się to tylko do pieniędzy, chociaż liczne tablice z gwiazdkami, sygnalizujące udział unijnych funduszy w sfinansowaniu lokalnych inwestycji, najmocniej działają na zbiorową wyobraźnię. Niestety zadowolenie z członkostwa nie przekłada się na gotowość do brania udziału w wyborach do Parlamentu Europejskiego.
● Procedury uchwalania prawa unijnego są zbyt długie, a kazuistyka rozporządzeń wprost śmieszna. Czy nie warto uprościć procedur legislacyjnych?
– Układ instytucjonalny Unii Europejskiej jest unikalny w skali światowej. Skomplikowany trójkąt decyzyjny, składający się z Komisji Europejskiej, Rady i Parlamentu powoduje, że procedury się wydłużają w porównaniu z legislacją narodową. To jest cena, jaką płaci się za międzynarodową platformę współpracy, która czerpie legitymację z uprawnień delegowanych przez państwa członkowskie. Mnie za bardzo nie martwi przewlekłość tych procesów, gdyż uważam, że Unia jest przeregulowana. Podzielam opinię jednego z komisarzy – Guentera Verheugena, który próbuje w sferze gospodarczej upraszczać i eliminować zbędne przepisy.
● W jakiej sferze te przepisy są najbardziej przeregulowane?
– Unia jest nadwrażliwa ponad zdrowy rozsądek w ochronie praw konsumenta, a także w kwestiach ekologicznych. Wręcz łatwa do ośmieszenia. Traktat lizboński upraszczający procedury jest ciągle niewiadomą. Niezależnie od tego, nie spodziewam się, aby ten skomplikowany mechanizm można było zasadniczo usprawnić. Taka jest natura uzgodnień w gronie 27 krajów.
● Kwestia suwerenności Polski nadal jest dyskutowana. Świadczy o tym choćby wniosek prezydenta skierowany do Trybunału Konstytucyjnego w sprawie pytań skierowanych do Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu. Zgodzi się pan, że Polska utraciła suwerenność?
– Polska i inne kraje dobrowolnie delegowały część suwerenności na szczebel wspólnotowy w nadziei na wspólne korzyści. Unia Europejska nie ma samoistnych kompetencji. Tylko tyle i aż tyle. Taki model współpracy jest wnioskiem z XIX- i XX-wiecznej historii Europy. Postrzegany jest z zazdrością przez inne kontynenty. Styk konstytucji narodowej i prawa wspólnotowego rodzi i będzie rodził napięcia. Nie tylko w Polsce. Niemiecki Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe zmaga się z kwestią zgodności traktatu lizbońskiego z niemiecką ustawą zasadniczą. Dobrowolne przenoszenie części suwerenności na poziom ponadnarodowy jest drogą prób i błędów, szczególnie dla krajów, które niedawno odzyskały swoją pełną niepodległość. To jest i będzie kwestia drażliwa oraz pokusa dla eurosceptyków, by ją wykorzystać w krajowych porachunkach politycznych.
● Jak się przedstawia niezawisłość sędziów Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, których mianuje minister spraw zagranicznych danego państwa?
– Wytypowanych przez ministra kandydatów na sędziów czeka podobna droga jak komisarzy unijnych – czyli próba zdystansowania się do swego rodowodu narodowego i myślenie kategoriami prawa wspólnotowego. Sędziowie nie reprezentują swoich państw, są strażnikami prawa wspólnotowego. Na szczęście mieliśmy trafnie wybranych kandydatów. Profesor Makarczyk zyskał sobie autorytet i nie mam wątpliwości, iż podobnie będzie z jego następcą, profesor Safjanem.
● Jakie ma pan doświadczenia w kontaktach z ETS?
– Przyglądałem się Trybunałowi od strony budżetowej, bo taka jest moja rola. Byłem surowym sędzią planów inwestycyjnych, związanych z nową siedzibą (zwaną pałacem sprawiedliwości), a także apetytu na nowe etaty. Iskrzyło więc niekiedy. Rozumiem jednak, że wdrażana tam przyspieszona, uproszczona procedura orzekania wymaga istotnego zasilenia kadrowego.



● Czy Polska dołożyła swoich pieniędzy do Unii, czy po otrzymaniu dotacji jesteśmy na plusie po pięciu latach?
– Zdarzało się niektórym krajom, że dopłacały do Unii przez pierwsze lata członkostwa. Ale nie Polska. Wiedząc, że może być taki problem, już w roku 2004 Unia wzbogaciła nasz budżet ryczałtową kwotą miliarda euro. Saldo pierwszego roku było więc dodatnie. Ten plus utrzymuje się do dzisiaj, tyle że w roku 2008 był mniej imponujący.
● Czy to znaczy, że składka w ubiegłym roku, którą płaci Polska, przewyższyła dotacje?
– Niedoczekanie! Wpłaciliśmy 3,41 mld euro, dostaliśmy 7,39 mld, czyli netto prawie 4 mld euro. Wprawdzie mniej niż w roku 2007 r., ale byliśmy na plusie. Z uwagi na rozruch nowej perspektywy finansowej w roku 2008 wszyscy beneficjenci unijnego budżetu mieli skromniejsze saldo rozliczeń. Unia Europejska jako całość zwróciła prawie pięć miliardów niewykorzystanych funduszy. Polska dostała zwrot 52 mln euro nadpłaconej składki, ale to żadna pociecha. To raczej porażka, bowiem oznacza niepełne wykorzystanie możliwości, jakie kryją się w unijnych funduszach. W dobie kryzysu i ograniczenia kredytów bankowych pieniądz z Brukseli może i powinie odgrywać rolę pakietu antykryzysowego. Jest to bowiem pieniądz inwestycyjny, dający efekt mnożnikowy. Rok 2009, mam nadzieję, zakończy się dużym plusem.
● Z powodu kryzysu UE odstępuje od swoich żelaznych zasad, zakłóca bowiem traktatowe zasady wolnej konkurencji, dotując poszczególne branże. Czy takie praktyki nie łamią prawa wspólnie ustanowionego?
– Jest paradoksem stosowanie wobec polskich stoczni starych rygorów pomocy publicznej, a jednocześnie tolerowanie wielomiliardowych pakietów antykryzysowych w państwach starej Unii. Zrozumiała jest pomoc dla banków i ubezpieczycieli, bo tego uczy lekcja kryzysu lat 30. Za wszelką cenę – to już 300 mld euro – należało podtrzymać zaufanie do instytucji finansowych, by uniknąć panicznych reakcji ludzi, zatrwożonych o swe oszczędności, czyli życiowy dorobek. Podoba mi się także, że Wspólnota Europejska uzgodniła minimum gwarancji rządowych dla depozytów bankowych (50 tys. euro), by zapobiec niezdrowej licytacji rozpoczętej przez Grecję i Irlandię. Były to sensowne działania budujące zaufanie. Ale pomoc dla motoryzacji, przy jednoczesnych rygorach dla stoczni, budzi zastrzeżenia.
● Czy kryzys bez członkostwa w UE byłby dla Polski bardziej dotkliwy?
– Będąc poza UE, bylibyśmy mniej wiarygodni, czyli jeszcze bardziej podatni na ucieczkę kapitału i spekulacje walutowe. Jesteśmy mniej zarażeni, bo mniej zależni od eksportu. Dlatego nie musimy korzystać z tych kół ratunkowych, jakie Wspólnota rzuca na pomoc Węgrom czy Łotwie. Unia Europejska sprosta wyzwaniom, gdy będzie potrafiła powściągnąć egoizmy narodowe, które zawsze potęgują się w dobie kryzysu. Rośnie wtedy pokusa ratowania się kosztem sąsiadów. Najciekawszym sprawdzianem europejskiej solidarności jest branża motoryzacyjna z uwagi na swe znaczenie. Zatrudnia w Europie 12 mln ludzi. Jeśli pomoc dla producentów samochodów będzie warunkowa, a tym warunkiem będzie cofanie produkcji ze Słowacji, Czech i Polski np. do Francji, to będzie znaczyło, że europejska solidarność przegrywa z egoizmem narodowym!