Zanim przejdę do konkretów, chciałabym zauważyć, że cała ta dyskusja o unijnym budżecie to tak naprawdę wiele hałasu o nic. Ma o wiele większe znaczenie propagandowe niż merytoryczne.
Maleje nadzieja, że na obecnym szczycie w Brukseli powstanie wreszcie wspólny budżet na lata 2014–2020. Co nie zmienia faktu, że nie powinniśmy ustawać w wysiłkach, by jego ostateczna wersja, bez względu na to, kiedy w końcu powstanie, dawała Polsce jak największe szanse rozwoju. Wprawdzie polski premier z dużą determinacją szuka sojuszników gotowych poprzeć opcję bardziej korzystną dla naszego kraju, ale z medialnego szumu oraz pohukiwań opozycji trudno się zorientować, na czym ten nasz polski interes polega. Argumentami typu „należy nam się więcej” nie przekonamy do niczego partnerów unijnych, w kraju także ich nośność jest ograniczona.
Do wspólnej unijnej kasy trafia przecież zaledwie 1 proc. unijnego PKB! Nawet więc najbardziej radykalne cięcia nie spowodują poprawy w krajowych budżetach państw, które tych cięć domagają się najbardziej, na czele z Wielką Brytanią. Ten hałas jest adresowany głównie do własnej opinii publicznej, ma ją uspokoić i przekonać, że własny rząd najpierw zacznie oszczędzanie od unijnej składki. Wyborcom, nie tylko na Wyspach, coraz boleśniej odczuwającym oszczędności idea europejskiej solidarności podoba się coraz mniej. Skłonność do pomagania słabszym topnieje zaś w szybkim tempie. Cała ta awantura z przykrawaniem unijnego budżetu ma pokazać obywatelom krajów, które i tak muszą oszczędzać, że cięcia dotkną głównie wydatków zewnętrznych. Kompromis tak naprawdę jest więc o wiele łatwiejszy, niż się wydaje.
Donald Tusk, choć z tego powodu walą w niego gromy z PiS, słusznie upiera się przy zachowaniu wielkości funduszy z polityki spójności. Wprawdzie wydajemy je nieudolnie, ale to dzięki nim powstają, choć z bólem, te autostrady i wielkie oczyszczalnie. A powinny także modernizować się PKP. To są dla rządu trudne pieniądze. Obnażają całą nieudolność i brak biznesowego doświadczenia firm państwowych, które są inwestorami tych wielkich projektów. Nieumiejętność wyłaniania właściwych wykonawców, skonstruowania dobrych warunków przetargów itp. To powoduje, że wielkie inwestycje infrastrukturalne kuleją. Jednak posuwają się do przodu i kiedyś wreszcie zostaną ukończone.
Inwestycje finansowane w ramach polityki spójności podnoszą Polskę na cywilizacyjny wyższy poziom. Czynią ją bardziej podobną do starej Unii. I chodzi tu nie o leczenie naszych kompleksów, ale o to, że nasza gospodarka ma szansę rozwijać się szybciej. W przyszłości inwestycje te pozwolą nam więcej zarabiać. Nowe drogi, jak już się wreszcie połączą ze sobą, połączą też regiony zacofane z bardziej rozwiniętymi. Dziś z terenów dotkniętych największym bezrobociem trudno nawet dojechać do powiatu. Gdzie szukać pracy?
Gdy w naszym kraju zostanie zbudowana porządna infrastruktura, to pozwoli zarabiać nie tylko firmom polskim, lecz także unijnym. Więc pieniądze zainwestowane w politykę spójności są niezłą inwestycją dla całej Unii, nie tylko dla nas. To nie jest żadna pomoc dla biednych, na którą społeczeństwa starej Unii mają coraz mniejszą ochotę. W obronie wielkości funduszy na politykę spójności, dla dobra przyszłości Polski oraz całej Unii, z całą determinacją powinna wspierać rząd także opozycja.
Jednak tego nie robi. Mało tego, PiS np. uważa, że najważniejsze dla nas powinno być zrównanie wysokości dopłat bezpośrednich dla rolników z dopłatami dla farmerów starej UE. Żeby nasi mieli takie same warunki konkurencji. Inaczej im nie sprostają. To argument bałamutny i nieprawdziwy. Ogromna część środków na dopłaty to pieniądze bardzo łatwe. Nie modernizują naszego rolnictwa, nie poprawiają jego konkurencyjności, są po prostu przejadane. Wydajemy je fatalnie nie dlatego, że tak każe Unia, ale dlatego że łatwo nimi kupować głosy wiejskiego elektoratu.
To nie są dopłaty do produkcji, ale za nic. Za ziemię. Gdyby naprawdę chodziło o poprawę konkurencyjności rolnictwa, to te środki powinny wspierać tylko producentów rolnych, czyli duże gospodarstwa towarowe. To przecież one nas żywią, eksportują płody rolne i muszą być bardziej efektywne niż farmy francuskie, hiszpańskie czy niemieckie. Tymczasem dużych gospodarstw nie przybywa, a małe nie rosną. Obecny bowiem kształt dopłat „przywiązał chłopa do ziemi”. Ten mały, nieefektywny nie sprzedaje ziemi lepszemu sąsiadowi, bo straciłby i dopłatę, i prawie darmowe ubezpieczenie w KRUS. Dopłaty zabetonowały wieś i uczyniły z niej skansen. 90 mld zł, które z tego tytułu trafiły na wieś od 2007 r., poprawiły wprawdzie sytuację finansową właścicieli gospodarstw, ale z punktu widzenia modernizacji naszego rolnictwa zostały zmarnowane.
Jeśli środki na rolnictwo, zgodnie z propozycją Hermana Van Rompuya, zostałyby obcięte, to i tak w latach 2014–2020 nasi rolnicy otrzymaliby 86 mld zł. Zamiast straszyć upadkiem rolnictwa, szybko należałoby się zastanowić, jak je wydać z głową. Żeby dzięki nim dużych gospodarstw towarowych przybywało, zamiast ten wzrost hamować. Rozwój naszego rolnictwa bardziej zależy od dobrego kształtu polityki rolnej niż od wielkości dopłat.