No to z górki! W ubiegłym tygodniu Federalny Sąd Konstytucyjny w Karlsruhe przyklepał wejście Niemiec do Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego. Europa odetchnęła z ulgą, bo można teraz na poważnie zacząć budować nową warstwę antykryzysowego muru ochronnego wysokiego na 700 mld euro.
To na krótką metę. Ale co bardziej przenikliwa część niemieckiej opinii publicznej zastanawia się, co jeszcze decyzja niemieckiego sądu oznacza dla Europy. I dochodzi przy tym do bardzo ciekawych wniosków.
Na przykład Heribert Prantl, czołowy (i zwykle rzeczowy) komentator największego niemieckiego dziennika opiniotwórczego „Sueddeutsche Zeitung”, stwierdza wprost: decyzja Karlsruhe to dowód, że Bundestag nie ma już żadnych faktycznych uprawnień do tworzenia europejskiej polityki. Gdy uchwalana jest jakaś kluczowa ustawa krajowa, nowe prawo uciera się w tradycyjnym demokratycznym ping-pongu na linii rząd – Bundestag pod czujnym okiem opinii publicznej. A jak to działa w sprawach europejskich? Powiedzmy, że za rok, dwa lata eurokryzys ciągle trwa. Angela Merkel (lub jakiś następny kanclerz) przychodzi do Bundestagu i mówi: „Niemiecki wkład w wysokości 190 mld euro to za mało. Uradziliśmy w Brukseli, że trzeba wyłożyć 250”. I Bundestag nie może powiedzieć, że jego zdaniem trzeba dać 210 albo 235 mld euro. Będzie to – jak mawiają Amerykanie – oferta typu „take it or leave it”. Albo przyklepuje bez gadania, albo odrzuca w całości, ściągając sobie na głowę zarzuty (skądinąd słuszne) o rozbijanie Europy.
Komentator monachijskiej gazety podkreśla, że podobnie jest z kontrolowaniem Europejskiego Banku Centralnego. Wyrok Karlsruhe oznacza bowiem, że EBC może pompować w europejską gospodarkę tyle pieniędzy, ile mu się podoba. A parlament największej unijnej gospodarki może się temu co najwyżej przyglądać. A skoro w takiej sytuacji jest dumny niemiecki Bundestag, to nie łudźmy się, że cokolwiek do powiedzenia w eurosprawach będą miały inne narodowe parlamenty mniejszych krajów.
Proszę mnie źle nie zrozumieć. Prantl (który jest w tym wypadku dość reprezentatywny dla większości niemieckiego społeczeństwa) wcale nie bije na alarm. Przeciwnie, on mówi o tych zjawiskach z całkowitym spokojem. Bo wie, że taka jest europejska rzeczywistość. I innej nie będzie.
Pamiętam, jak dwa lata temu w maju powołano do życia pierwszy parasol ratunkowy. Ten sam, pod który schowały się potem Grecja, Portugalia, Irlandia czy hiszpańskie banki. Wtedy przenikliwy Gabor Steingard, redaktor naczelny „Handelsblattu”, a kiedyś pierwsze ekonomiczne pióro „Der Spiegla”, podsumował to mniej więcej tak: cały ten eurokryzys jest jak poród. Na naszych oczach rodzi się faktycznie nowa zjednoczona Europa. Owszem, jest to poród ciężki, leje się dużo krwi, płód zaplątał się trochę w pępowinę, jest dużo krzyku. Ale spokojnie. Rozwiązanie nie odbywa się w afrykańskiej wsi, lecz w środku zachodniego świata, gdzie umieralność niemowląt jest bardzo niska.
Pociągnijmy myśl Steingarda: w końcu dziecię wyjdzie więc na świat, bo takie są prawa natury, a dla euro minęła już faza bezpiecznego rozwoju płodowego (czyli pierwsze spokojne lata jego funkcjonowania) i teraz coś nowego z tego projektu wypoczwarzyć się musi. I nic już wtedy nie będzie takie samo, jak było. Każdy rodzic wie to przecież doskonale: razem z dzieckiem wiele rzeczy zmienia się na lepsze, ale wiele też na gorsze. Coś zyskujemy, ale coś też tracimy. I tak samo będzie po tym kryzysie z Europą. Już zaczyna być. A werdykt Karlsruhe dobrze to pokazuje.
Wspólna waluta po okresie rozwoju płodowego właśnie rodzi się w bólach