Świętej pamięci Stefan Kisielewski mawiał, że „socjalizm to ustrój, który bohatersko walczy z problemami nieznanymi w żadnym innym ustroju”. Nasze doświadczenie pokazuje jednak, że także w kapitalizmie można walczyć bohatersko z problemami nieznanymi gdzie indziej, o ile pozostały one w spadku po socjalizmie.
Tak jest w przypadku przepisów o poszukiwaniu i wydobyciu surowców naturalnych. Po PRL pozostała zasada, że do właściciela gruntu należy to, co na powierzchni, ale to, co poniżej, już jest państwowe. Czasy się zmieniły, więc urzędnicy od ministra Sawickiego nie rekwirują już chłopom ziemniaków, ale nadal to, co w ziemi wartościowe, jest państwowe.
Nie ma więc co się dziwić, że wielu Polaków jest przeciwko poszukiwaniu gazu łupkowego, bo mają z tego tylko huk, trzęsące się szyby i mętniejącą wodę w studniach. Gminy nie przepadają za poszukiwaczami, bo ciężki sprzęt niszczy drogi lokalne, a pieniądze za poszukiwania trafiają do budżetu centralnego.
Socjalistyczne są też przepisy dotyczące koncesji. Są ich dwa rodzaje – poszukiwawcze i wydobywcze. Sens takiego rozwiązania dość jasno został wyłożony w cyklu książek o Panu Samochodziku – szukać może każdy, ale znaleźć może jedynie państwo.
To rozwiązanie nie przeszkadzało, dopóki panowało przekonanie, że u nas pod ziemią można znaleźć głównie żwir. Jednak kiedy okazało się, że może być tam także gaz, a zapach wielkich pieniędzy przyciągnął do kraju i potężne koncerny, i urzędników Unii Europejskiej, pojawiły się problemy. Komisja Europejska chce jasności w trybie przyznawania koncesji, a więc żąda organizowania przetargów. Koncerny kręcą nosem, bo może się okazać, że pieniądze wydane na poszukiwania przepadną, jeśli przetarg na wydobycie wygra inna firma.
Te wszystkie problemy rozwiązałaby gruntowna zmiana przepisów, jednak urzędnicy odpowiedzialni za koncesje najwyraźniej wolą się bohatersko zmagać z trudnościami, bo to daje gwarancje zatrudnienia, a także szanse na nowe stanowiska, z pełnomocnikiem ds. gazu łupkowego włącznie.