Gdy rośnie produkcja reklam, powiększa się również PKB. Czy powiększa się też dobrobyt? Bardzo wątpię, czy jest to dopuszczalne domniemanie. Moje subiektywne odczucie skłania mnie nawet do poglądu, że produkcja reklam, a także ich przymusowa konsumpcja dobrobyt pomniejszają.
Oglądając telewizję, staram się wyminąć reklamę. To mi się często nie udaje, ale zajmuje mi czas. Przed lekturą codziennej gazety oddzielam wkładki reklamowe, co nie tylko zajmuje mi czas, ale też podnosi koszty wywozu śmieci. Gdy idę do kina, jestem zmuszony do konsumpcji reklam, bo godziny rozpoczęcia seansów nie precyzują czasu rozpoczęcia projekcji filmu, na który się wybrałem, ale czas rozpoczęcia reklam (które nieraz trwają trzy minuty, ale nieraz 15). Gdy jadę samochodem, moją uwagę rozpraszają reklamy. Ale może one dobrze służą rozwojowi gospodarczemu?
Z pewnością zalety reklam dla gospodarki opisują podręczniki marketingu. Ja jednak myślę, że trafniej ich następstwa opisuje następująca prawidłowość. Siedzący na stadionie widzowie obserwują mecz, ale nie mają najlepszej widoczności i ktoś wstaje. Nie jest mu wygodnie, ale widzi więcej, szybko muszą jednak wstać inni i znowu wszyscy słabo widzą, ale... teraz jest im niewygodnie. Chyba generalnie tak jest z reklamą: wiele kosztuje, ale ponieważ wszyscy muszą się reklamować...
Ale reklama ma też bardziej konkretne i wysoce niepokojące cechy: większe możliwości mają duże przedsiębiorstwa zajmujące istotną część rynku. W konsekwencji osiągają pozycję quasi-monopolistyczną, ograniczając konkurencję. Ponadto reklama tłamsi suwerenność konsumentów. Odwołując się do emocji, kreuje absurdalny nieraz popyt. Nierzadko jest tak skonstruowana, by zamaskować istotne mankamenty reklamowanego produktu. Niedawno przez ekrany przetoczyła się kampania pewnego banku. Dwóch celebrytów zachwalało ofensywnie wysokie oprocentowanie depozytów, ale tylko mały napis informował, że dotyczy to bardzo niewielkich kwot. Nie informowano, jakie oprocentowanie bank daje przy wyższej kwocie.
Mało tego, reklama jest też destruktywna w życiu politycznym. Nie tylko dlatego, że wyretuszowane podobizny liderów wypierają przekaz merytoryczny (w myśl zasady: jeżeli wyborca – dzięki dużej ilości billboardów – zapamięta nazwisko, to podczas wyborów postawi przy nim krzyżyk). Ważniejsze jest uzależnienie wielu mediów od reklamodawców (także np. ogłoszeń gmin o przetargach), bo te muszą uważać, by nie zrazić do siebie podmiotów dysponujących dużymi budżetami reklamowymi.
Sprawy w Polsce zaszły już bardzo daleko. Gdy obserwuję nasilenie telewizyjnych spotów dotyczących różnych kropelek i pastylek na kaszel (znajomy lekarz mi mówi: nie pomagają, ale nie należy wiele brać, bo mogą zaszkodzić), to zastanawiam się, dlaczego nikt do tego powołany nie próbuje temu szaleństwu przeciwdziałać. Są trzy ważne po temu powody: silni reklamodawcy mają dobry dostęp do ośrodków decyzyjnych, media z tego żyją, a politycy wolą się im nie narażać. Dochodzi do tego wpływowa pozycja środowiska producentów reklam i zatrudnianych do tej roboty celebrytów.
Nie chciałbym, by zabrzmiało to rewolucyjnie, ale mamy tu naprawdę alians elit (biznesowych, politycznych i medialnych) wymierzony w interesy zwykłych ludzi, którzy płacą za całą tę zabawę, kupując potrzebne im produkty i usługi. Nie chodzi mi o to, żeby zakazać reklam, ale żeby to szaleństwo trochę ograniczyć. Byłoby to dobre zadanie dla kogoś takiego jak minister Jarosław Gowin. Ale to wymaga... regulacji rynku, a minister sprawiedliwości z ideologicznym zapałem (i ze wsparciem zajadłej opozycji!) zabiera się właśnie do... deregulacji.
Jednak nalegam. Ograniczmy dopuszczalny czas reklam w TV i zakażmy przerywania programów w celu emisji reklam (także ich wciskania między wiadomości a prognozę pogody). Zakażmy udziału dzieci we wszelkich reklamach. Zakażmy reklamowania medykamentów. Wprowadźmy obowiązek komasowania reklam prasowych i dostarczania ich na osobnych stronach (z prawem odmowy przyjęcia). Wprowadźmy ograniczenie liczby reklam przydrożnych i zakaz umieszczania wielkich reklam na budynkach w miastach. Przecież dzisiaj trudniej uniknąć reklamy calgonu niż za komuny ideologicznej indoktrynacji.
Ktoś powie, a co z biednymi mediami. Odpowiadam: istnieją możliwości, by im sensownie skompensować (między innymi przez podatkowe zwolnienia) uszczerbek na dochodach. Nie mówię, żeby zakazać reklam, ale ograniczmy to szaleństwo.