Komisja Europejska uznała, że Polska i jej finanse są w dobrej kondycji, co ustabilizuje kurs złotego – zapowiedział premier Donald Tusk. I dodał wyraźnie zadowolony, że to dobra wiadomość dla Polaków zadłużonych w walutach obcych.
W istocie Komisja pozytywnie oceniła nasz budżet na 2012 rok, ale jeśli premier liczy, że wpłynie to na umocnienie lub nawet tylko stabilizację kursu złotego w najbliższych miesiącach, może się rozczarować. Podobnie jak Polacy, którzy zadają sobie proste pytanie: jak to jest, u licha, że wszyscy wokół chwalą, i słusznie, polską gospodarkę, podając jako przykład dla innych, a w tym samym czasie złoty wali się w kilka miesięcy do poziomu nienotowanego od trzech lat. Co więcej nasza waluta zachowuje się znacznie gorzej niż czeska korona czy nawet węgierski forint. W ciągu roku ta pierwsza osłabiła się do euro o 6 proc., forint o 13 proc., a złoty o 16 proc.
Kręcimy się wokół 4,50 zł za euro, a po znakomitej wiadomości z Brukseli nasza waluta, zamiast umocnić się, jeszcze bardziej osłabła. Wprawdzie wczoraj poszła w górę, ale to zasługa udanej sprzedaży obligacji, a nie pochwał Komisji. Nie brakuje pesymistycznych prognoz. Bank inwestycyjny Nomura postraszył, że euro może kosztować w I kwartale tego roku 4,85 zł, m.in. dlatego że NBP i BGK wycofają się z częstych interwencji. Miały one uniemożliwić spekulantom przekroczenie progu ostrożnościowego (im słabszy złoty, tym wyższy dług denominowany w walutach zagranicznych) z długiem na poziomie 55 proc. PKB, co zgodnie z prawem skutkowałoby cięciami wydatków i podnoszeniem podatków. Dług ten wylicza się na podstawie kursów walut z 31 grudnia. Ta kluczowa data już jednak za nami.
Chwali nas także zachodnia prasa, która pełna jest zachwytów nad Polską. „New York Times” pisze, że Polska ma najzdrowszą gospodarkę w Europie, a „Financial Times” daje Jackowi Rostowskiemu trzecią notę w Europie jako ministrowi finansów. Jednak inwestorzy najwyraźniej nie czytają zachodnich gazet albo ignorują informacje związane z Polską, bo złoty od tego nie rośnie.

Inwestorzy z Manhattanu nie wyczuwają niuansów. Dla nich Polska jest tym samym co Węgry czy Rumunia

Kluczowa jest kwestia wizerunku. Niełatwo go zmienić. Dobrze widać to na przykładzie wspomnianego rankingu ministrów finansów, w którym brano pod uwagę umiejętności polityczne ministrów, wyniki gospodarcze ich krajów oraz wiarygodność kraju na rynkach. W pierwszych dwóch kategoriach Rostowski został oceniony znakomicie, w ostatniej bardzo słabo.
Co z tego więc, że dobrze o nas piszą, a Komisja poklepuje po plecach, skoro rynki finansowe stawiają nas w jednym szeregu z innymi krajami regionu, a te mocno ucierpiałyby w wyniku recesji w strefie euro. Rynki ignorują to, że my jesteśmy najmniej od tej sytuacji uzależnieni, a nasz sektor bankowy jest zdrowy i zakręcenie kurka z kredytami przez zachodnie spółki matki raczej nam nie grozi. A innym tak.
Można śmiać się z tego, że wrzucają nas do wspólnego worka z Węgrami czy Rumunią albo obrażać na ograniczenia intelektualne inwestorów, którzy nie wychylają nosa z biur na Manhattanie czy w londyńskim City i działają jak automaty: Europa Środkowa dobrze, Europa Środkowa źle, rynki wschodzące dobrze, rynki wschodzące źle. Ale nasze oburzenie nic tu nie zmieni. Inwestorzy mają do czynienia z tak wielką liczbą różnych rynków, że najczęściej nie bawią się w niuanse. Jest stare powiedzenie marketingowców: „wyróżnij się albo zgiń”. Najwyraźniej nie potrafimy się wyróżnić. Przylepiono nam łatkę mocnym klejem. I złoty ginie razem z Węgrami.
Jak z pozoru irracjonalne są rynki finansowe, ulegające zachowaniom stadnym i modom, oraz jak ważna jest kwestia wizerunku wśród rynków finansowych, pokazują Czechy. Potrafiły się wyróżnić, mają wyższy rating, niższy koszt obsługi długu, a w ubiegłym roku zaczęto ich koronę wraz z walutami Norwegii i Szwecji uznawać za bezpieczną przystań (tzw. trzy korony). Wielu inwestorów kupowało je zamiast szwajcarskiego franka. A przecież Czechy ze swoim ogromnym eksportem są znacznie bardziej uzależnione od rynku strefy euro niż my. Mają też znacznie wolniejszy wzrost gospodarczy. Tylko częściowo gorszą kondycję złotego niż korony można wyjaśnić płynnością naszego rynku. Jesteśmy znacznie więksi i stanowimy łatwiejszy cel spekulacji. W Czechach inwestycyjny wieloryb poczuje się jak w kałuży, u nas przynajmniej jak w małym jeziorze. A skoro to u nas jest więcej spekulacji, w razie problemów spadki na giełdach czy na rynku walutowym są większe.
Jak więc poprawić wizerunek? Jak się wyróżnić? Przede wszystkim nie wystarczy być dobrym. Musi być błysk, jak u Adama Małysza. Nasz ubiegłoroczny wzrost gospodarczy w wysokości ponad 4 proc. PKB budzi respekt, ale w Europie są kraje, jak np. Szwecja czy Estonia, z lepszym wynikiem. Minister Rostowski chwali się mniejszym niż planowany deficytem budżetowym. W porządku, tylko że po pierwsze był zaplanowany na bardzo wysokim poziomie, a po drugie jeszcze nie mamy wyników całego sektora finansów publicznych i miejmy nadzieję, że samorządy nie sprawią niemiłej niespodzianki jak trzy lata temu. Wiszą nad nami zaszłości i zaniedbania. Inwestorzy zamiast słuchać z zachwytem kolejnych polskich obietnic, wygrzebują w komputerze ostatnie dane za 2010 rok i widzą prawie 8 proc. deficytu i z grubsza połowę wyższy od Czechów poziom długu. I wtedy słowo „Poland” wykreślają ze swojej listy zakupowej.
Zabłysnąć moglibyśmy śmiałym reformowaniem systemu finansów publicznych, ograniczaniem długu, udogodnieniami dla biznesu. Ale poza wydłużeniem wieku emerytalnego przełomowych rozwiązań strukturalnych nie ma. Jest za to podnoszenie podatków. Możemy zresztą mieć obawy, czy te skromne reformatorskie zapowiedzi zostaną sprawnie i szybko zrealizowane, gdy słyszymy koalicjantów z PSL, którzy wciąż kontestują zapowiedzi premiera Tuska. Dość opacznie rozumieją zasadę: „wyróżnij się albo zgiń”.