Grecka zaraza zainfekowała Włochy i Hiszpanię, które nieuchronnie zmierzają w miejsce, gdzie opary bankowo-zadłużeniowego matriksa przestają przesłaniać ruiny finansowej rzeczywistości.
Ostatnie ziarenka piasku melancholijnie odmierzają czas poprzedzający implozję sektorów bankowych krajów południa Europy, a kliknięcie myszy później to samo stanie się we Francji i być może jeszcze w kilku innych krajach strefy euro. Fala finansowego tsunami przekroczy Odrę i przeleje się przez Karpaty, topiąc nadzieję na zieloną wyspę. Tratwy ratunkowe nie zmieszczą wszystkich. Będą ofiary, być może liczne, szczególnie wśród młodych ludzi, którzy jeszcze nie nauczyli się pływać w nowej gospodarczej rzeczywistości, bo szkoły i uczelnie do tego nie przygotowują. W narodzie pojawi się najpierw niepokój, potem gniew, bo po raz pierwszy od 20 lat spadnie standard życia wielu grup społecznych. Nadejdzie czas próby elit Rzeczypospolitej.
W takim właśnie kontekście trzeba analizować expose premiera Tuska. W świetle nadchodzącego Eurogedonu. Dlatego tak ważne były słowa szefa rządu inicjujące poważne reformy, takie jak ograniczenie transferów budżetowych dla osób, które nie są biedne, wydłużenie i zrównanie wieku emerytalnego, przemyślana reforma KRUS, stopniowe wygaszanie przywilejów branżowych, których korzenie sięgają minionego ustroju. To pierwszy rządzący polityk – od czasu zaprezentowania zielonej księgi przez wicepremiera Hausnera z 2003 r. – który miał odwagę przedstawić pakiet poważnych reform.

Polska właśnie runęła w przepaść. Czeka nas jeszcze długi lot, zanim uderzymy o dno. Teraz walka toczy się o to, żeby przeżyć upadek bez poważnych obrażeń.

Społeczeństwo musi zrozumieć, że wobec olbrzymiej skali wyzwań to wariant minimum. Wszystkie kraje Unii Europejskiej polecą w tym kryzysie na dno recesji. Niektóre się połamią i nie będą mogły sprawnie dalej iść, a co dopiero biec. Inne tylko się potłuką; potem wstaną, otrzepią z recesyjnego kurzu i ruszą w dalszą drogę rozwoju. Walka dzisiaj toczy się nie o to, żeby uniknąć upadku w przepaść kryzysu, bo na to już za późno, tylko o to, żeby się poważnie nie poturbować. A już widać, że niektóre kraje Unii, położone na południu Europy, po upadku na dno kryzysu znajdą się w stanie finansowej śmierci klinicznej i pozostaną w nim przez lata lub dekady. Chyba że dokonają walutowej transfuzji krwi.
Polska właśnie runęła w przepaść. Czeka nas jeszcze długi lot, zanim uderzymy o dno. Premier w expose zaproponował kilka działań, które dają pewną szansę, choć niedużą, na to, że upadek przeżyjemy bez poważnych obrażeń. Może będą potłuczenia i lekkie złamanie. I co się stało? To co zwykle. Usłyszeliśmy krzyk opozycji, że to stek bzdur, że brakuje wizji Polski. Odezwały się prawie wszystkie grupy interesów, twierdząc, że u nich nie można oszczędzać, że oszczędności są potrzebne, owszem, ale gdzie indziej.
Być może tak musi być, bo zawsze tak było. Sejmikowa kakofonia głosów, szczęk szabel, rytmiczne ruchy jabłek Adama odliczające kolejne łyki trzyletniego miodu. Ale ziomale poubierani w historyczne frazesy i wychowani na porannych programach Powiatowego i Kształtnego (to zaczerpnąłem z książki „Świat za pięć lat” Marcina B. Brixena) muszą zrozumieć, że to nie jest piknik na zielonej polanie. Że w koło nie latają ptaszki i motylki, że kamerdyner nie poda za chwilę deseru. My lecimy w otchłań kryzysu. To nie czas na roztaczanie arkadyjskich wizji. Trzeba się szybko pozbierać, żeby spaść na cztery łapy i uniknąć finezyjnego rąbnięcia rozszczekanym łbem o wystające skały.
Żeby było jasne, expose premiera Tuska miało wiele słabości. Dla porządku wymienię niektóre z nich. Badania międzynarodowe pokazują, że zwiększenie klina podatkowego, czyli w naszym przypadku składki rentowej, są bardzo szkodliwe dla rynku pracy. Jeśli więc trzeba podnosić podatki, to lepiej pośrednie – należało zatem ujednolicić stawkę VAT na poziomie dającym odpowiednio wyższe dochody. Przedstawione działania skupione są za bardzo na podwyżkach podatków, a za mało na ograniczaniu niepotrzebnych wydatków.
Nie padło ani jedno słowo o redukcji zatrudnienia w administracji, a przecież w minionych czterech latach zatrudnienie w administracji publicznej wszystkich szczebli wzrosło o ponad 100 tys., co oznacza dodatkowy koszt dla podatników w wysokości 5 – 6 mld zł rocznie. Premier mógł ogłosić znacznie dłuższą listę transferów z budżetu, które powinny zostać objęte cezurą dochodową. Utrzymuje się patologie polegające na tym, że urzędnik w mundurze ma lepsze prawa emerytalne niż cywil, a ta ułomna reforma obejmuje tylko nowo przyjętych do służby. No i oczywiście każdy z IQ powyżej 100 rozumie, dlaczego zostały podjęte decyzje o podwyżkach w wojsku i policji, w czasach gdy nie ma miejsca na żadne podwyżki.
Mimo tych wszystkich słabości było to dobre expose, zapowiadające poważne reformy. Teraz politycy, elity i media muszą zgodnie powiedzieć narodowi, że czas szarpania sukna się zakończył.