Ostatnich kilka lat to parada finansowych szwarccharakterów. Jednak nie karzmy banków za ich winy.
Banki mają problem nie tyle z kontrolą poczynań swoich pracowników, ile z ich doborem. A powinny być pod tym względem wyjątkowo ostrożne, bo swoboda, z jaką wielkie instytucje finansowe przeprowadzają swoje operacje, sprawia, że pieniądz dla maklerów i bankierów jest łatwy do zdobycia. A to z reguły przyciąga ciemne charaktery.
Chyba to miał na myśli Oswald Gruebel, były szef UBS, kiedy mówił, że na osobników działających z kryminalną energią w sektorze finansowym nie ma rady. I że zawsze tak będzie.
Bulwersujące oświadczenie Gruebla to bardziej stwierdzenie faktu niż wyraz bezsilności bankiera. Stany Zjednoczone w latach Wielkiego Kryzysu też były widownią gigantycznych afer, które skłoniły prezydenta Roosevelta do przedstawienia propozycji, by prezesów banków wtrącać do więzienia za malwersacje pracowników.
Wygląda na to, że atmosfera w światowych finansach nie jest na tyle zdrowa, by osobniki o przestępczym zacięciu były eliminowane, zanim innym zrobią krzywdę. Klimat sprzyjający pielęgnowaniu chorych zachowań dostrzegł Michael Lewis, kiedy po opublikowaniu książki „Poker kłamców”, w której opisywał ciemną stronę Wall Street, zaczął otrzymywać listy od studentów. Przyszli bankierzy, analitycy i maklerzy potraktowali jego książkę jak poradnik i pytali, czy nie ma w zanadrzu jeszcze jakichś sekretów Wall Street.
Już wtedy, w latach 80., zaczęło się wykuwanie obecnej rzeczywistości. Pracowali nad tym wszyscy: bankierzy, politycy, a także zwykli obywatele. Łatwy pieniądz, którym obracał makler czy bankier inwestycyjny, nie brał się przecież znikąd. Wielkie transfery i możliwości wykorzystywania różnej klasy aktywów stały się możliwe dzięki decyzjom polityków znoszących kolejne bariery działalności finansowej. Likwidacja w 1999 r. przez prezydenta Billa Clintona tzw. Glass-Steagall Act, który oddzielał działalność detaliczną i komercyjną od inwestycyjnej, rozkręciła rynek do niespotykanych rozmiarów. Nie łudźmy się: chcieli tego politycy w USA i w Europie, chciał Goldman Sachs i wszystkie największe oraz pomniejsze banki, chcieli tego zwykli ludzie. Dzięki gigantycznej skali działalności banków kredyty stały się tanie. Farmera w Pensylwanii czy robotnika w Nicei nie byłoby stać na luksusowy apartament, kolejny samochód czy abonament w klubie golfowym. Biedacy przeskoczyli kilka stopni na drabinie bogactwa dzięki tanim kredytom dostępnym na wyciągnięcie ręki.
Kerviel, Adoboli, Leeson, a także wyczyny wielkich banków inwestycyjnych i ich genialnych analityków konstruujących coraz bardziej skomplikowane instrumenty finansowe wyrosły na ziemi uprawianej i nawożonej przez lata przez ludzi spragnionych bogactwa, które nigdy nie było nawet w zasięgu ich ręki.
Autorów kryzysu jest tak wielu, że nie wiadomo, kto bardziej zasłużył na miano jego ojca: banki czy ludzie, którzy chcieli tanich pieniędzy, a może politycy, którzy robili wszystko, by im je dać. Obwinianie banków za całe zło to przesada, nawet gdy same szykują na siebie bicz w postaci kolejnych afer. Przesadne atakowanie banków to niebezpieczna zabawa, bo w socjalnej, lewicującej Europie hasła o krwiopijcach bankierach i ciemnych sprawkach finansjery mogą trafić na podatny grunt. Na razie nie ma poważnych polityków, którzy chcieliby zrobić z nich użytek, ale być może to tylko kwestia czasu, gdy kryzys naprawdę da się Europie we znaki. Kolejne kagańce założone na banki mogą zaszkodzić nie tylko im, lecz także całej gospodarce.