- Upowszechnianie państwowych spółek na GPW nie jest prywatyzacją, a ostatnie kilka lat to dominacja tej właśnie formy przekształceń własnościowych. Ma ona pewne zalety. Spółka staje się przejrzysta, rynek obserwuje jej wyniki, ocenia zarząd i jego działania - pisze Ryszard Petru
To olbrzymia różnica w porównaniu z sytuacją, kiedy przedsiębiorstwo jest wyłącznie w rękach państwa i nikt nie ma pojęcia, jaka jest jego finansowa kondycja i strategia rozwoju. Zaletą jest też to, że przy upublicznieniu państwowych spółek dano zarobić drobnym inwestorom, co sprzyja zwiększeniu społecznej akceptacji dla przekazywania majątku państwowego w prywatne ręce.
Jest i trzeci argument, prawdopodobnie najważniejszy dla decydentów: zmniejszenie ryzyka posądzenia o złą wycenę. Przypomnieć wystarczy prywatyzację Banku Śląskiego czy procesy wytaczane kolejnym szefom resortu przekształceń własnościowych za rzekome zaniżenie wyceny sprzedawanych spółek. Ci, którzy oskarżają, zwykle nie mają zielonego pojęcia o metodach wyceny, ale zawsze można krzyknąć, że wyprzedawane są nasze srebra rodowe. Upublicznianie spółek na GPW jest więc bezpieczniejsze dla ministra. Nie jest prawdziwą prywatyzacją, nikt więc nie może mu zarzucić, że rodowe srebra idą pod młotek za bezcen.
Zalety wymieniłem. Wada jest jedna, ale za to zasadnicza. Przedsiębiorstwo nie przechodzi w ręce prywatne. Nadal kontrolę nad nim sprawuje władza państwowa, której głównym celem nigdy nie będzie dążenie do zysku. Prywatny właściciel ma bardzo jasne i proste kryteria działalności: spółka ma przynosić stabilne zyski w długim okresie. Świat nie jest oczywiście czarno-biały, niejednokrotnie zdarzają się w przedsiębiorstwach prywatnych nieracjonalne zachowania, ale im jest więcej, tym większe prawdopodobieństwo, że spółka wcześniej czy później zniknie z rynku.
Co do zasady firmy prywatne są bardziej kreatywne, przedsiębiorcze i innowacyjne od przedsiębiorstw państwowych. Te ostatnie nigdy nie podejmują odważnych decyzji, nie planują w długim horyzoncie, nie są awangardą zmian. W prywatyzacji tak naprawdę nie chodzi przecież o to, aby zdobyć jak największe wpływy do budżetu, ale by przedsiębiorstwa stały się bardziej sprawne i zyskowne. Aby prywatyzacja spełniała pokładane w niej nadzieje, musi polegać na przekazaniu firmy prywatnemu właścicielowi przy zachowaniu, ba, nawet zwiększaniu, konkurencji na rynku w danym sektorze.
Problem zastopowania prawdziwej prywatyzacji najbardziej widoczny jest w energetyce. Przedsiębiorstwa będące pod kontrolą państwa nie przygotowują planów inwestycyjnych w obliczu ryzyka black-outów, nie opracowują planów awaryjnych na wypadek nałożenia na Polskę ostrych limitów emisji dwutlenku węgla. Ich najbardziej skuteczną z dotychczasowych metod jest żalenie się odpowiednim ministrom na niesprawiedliwość, jaka je spotkała w bezdusznej Brukseli. A polskiemu rządowi w takiej podbramkowej sytuacji zostaje tylko jeden argument – weto. Samym sprzeciwem, jak wiemy to z historii, skutecznej polityki gospodarczej nie da się uprawiać. Brak inwestycji w sektorze energetycznym, które odpowiadałyby polskim wyzwaniom, to wina braku prawdziwej prywatyzacji i konkurencji w tym sektorze.
W roku 2004, gdy ówczesny minister skarbu Jacek Socha upubliczniał akcje PKO BP, chodziło o to, aby przełamać opór Polaków wobec prywatyzacji. Udało się. Bardzo wiele się od tego czasu zmieniło, dobrze byłoby o tym sobie przypomnieć. Sprzedaż państwowego majątku nie jest oczywiście panaceum na wszystkie nasze bolączki. Ale brak prywatnych przedsiębiorstw w kluczowych obszarach gospodarki będzie kłodą dla rozwoju całego kraju. Czas powrócić do prawdziwej prywatyzacji.