W Europie dwóch prędkości będziemy odgrywać marginalną rolę, straszą politycy. Nie mówią jednak (bo nie wiedzą), co oznacza pierwsza i druga prędkość oraz jakie to może mieć dla nas konsekwencje - pisze Marcin Piasecki.
Na naszych oczach rodzi się Europa dwóch prędkości. Polska, choć jest członkiem Unii, wylądowała na tym gorszym torze. O przyszłości Starego Kontynentu decydować będą członkowie strefy euro pod wodzą Niemiec i Francji. A nasz kraj nie będzie miał nic do powiedzenia.
Tego rodzaju utyskiwania pojawiły się w Polsce natychmiast po zeszłotygodniowych deklaracjach duetu Merkel – Sarkozy dotyczących ściślejszej współpracy gospodarczej państw Eurolandu. Oczywiście utyskiwania głównie ze strony polityków, którzy wątek odstawienia Polski na boczny tor próbują – z mizernym zresztą skutkiem – wykorzystać w wyjątkowo jałowej kampanii wyborczej.
Tyle że z tą drugą prędkością sprawa nie wygląda tak prosto. To jasne, że lepiej współdecydować o tym, co się będzie działo w strefie euro. A kondycja państw Eurolandu bardzo mocno oddziałuje na stan polskiej gospodarki. Ale i na jedno, i na drugie nie mamy żadnego wpływu. Jesteśmy poza strefą euro i pewnie długo jeszcze poza nią pozostaniemy. Jednak czy trzeba z góry zakładać, że oznacza to dla Polski drugą, gorszą prędkość?
Przecież nawet dokładnie nie wiadomo, jak wygląda i jak będzie wyglądać prędkość pierwsza. Problemy, z którymi usiłuje się zmierzyć Eurogrupa, mają fundamentalny charakter i są znacznie poważniejsze od kłopotów na naszym krajowym podwórku. Mamy tam grupę państw będących faktycznymi bankrutami, tych, których potężne gospodarki są motorami europejskiej gospodarki, i średniaków, którzy owszem, chcą ratować strefę euro, ale nie chcą do tego dopłacać. Osiągnięcie jakiegokolwiek kompromisu może być niesłychanie trudne, zwłaszcza że pomysły typu euroobligacje oznaczają pozbycie się przez państwa strefy pewnych elementów suwerenności. Jak bowiem zdyscyplinować poszczególne kraje, żeby euroobligacje cieszyły się jak najlepszą reputacją? Konstrukcje w stylu kryteriów z Maastricht okazały się przecież mało skuteczne.
Strefa euro jest w tej chwili strefą pełną znaków zapytania i nie wiadomo, czy stać ją będzie na wypracowanie rozwiązań systemowych. A gdy Polska byłaby jej członkiem, czy te rozwiązania byłyby korzystne dla naszego kraju? Przyczyna jest bardzo prosta – Euroland, który już sam w sobie jest wielkim eksperymentem, czeka na kolejny eksperyment w postaci próby usprawnienia jego funkcjonowania. A eksperymenty mają to do siebie, że czasami się nie udają.
Czy zatem to dobrze, że Polska jest w tej chwili poza strefą euro? Najbardziej uprawniona odpowiedź brzmi: nie wiadomo. Trzeba poczekać na to, jak skończy się ten kryzys, co wyniknie z badań ekonomistów. Natomiast nie można z góry zakładać, że właśnie spadamy na margines Europy i stajemy się państwem drugiej prędkości. Nawet w czasie kampanii wyborczej.