Premier nie ma wpływu na kurs franka ani na wahania na giełdach. Może i powinien natomiast mieć wpływ na porządkowanie finansów publicznych, tak żeby świat to widział. Wtedy rynki z pewnością będą głuche na szkodliwe hasła wygłaszane podczas kampanii wyborczej. Jak choćby to o obniżeniu akcyzy na benzynę.
Wygłaszanie mało odpowiedzialnych wypowiedzi podczas zaostrzającego się kryzysu ma już w polskiej polityce swoją tradycję. Przypomnę tylko: początek 2008 roku, złoty leci i widać już, jak kłopoty ze świata finansów rozlewają się na realną gospodarkę, także polską. Cóż robi prezydent Kaczyński? Nawołuje z mównicy sejmowej do obniżenia VAT, czyli uszczuplenia wpływów do kasy państwa. Co robi premier Tusk? Zapewnia, że rząd będzie bronił naszej waluty przed przekroczeniem poziomu 5 zł za euro. Wymarzona okazja dla tzw. spekulantów, którzy z chęcią przetestowaliby determinację władzy do obrony złotego.
Gorąco robi się na myśl o tym, co by się działo, gdyby tamte pomysły wprowadzono w życie. Ale historia się powtarza. Znowu mamy zaostrzenie kryzysu i pomysły, jak ulżyć ludziom i gospodarce. Pomysły podkręcane kampanią wyborczą.
Oba wyszły ze strony PiS. Pierwszy dotyczy franka – żeby zadłużeni w tej walucie spłacali przez rok tylko część rat, a reszta była zawieszona. Jak zapewniał Jarosław Kaczyński, „nikt na tym pomyśle nie straci”. Owszem, straci. Będą to instytucje niespecjalnie lubiane, czyli banki, które z opóźnieniem dostaną należne im pieniądze. No i skąd ta pewność, że po roku sytuacja się uspokoi? Czyżby PiS wiedziało coś o rynku, czego nie wie nikt inny? I wreszcie – zapłacenie po roku zaległych kwot za jednym zamachem dla kredytobiorców nie musi być takie proste. Oczywiście, można je włączyć do kolejnych rat, ale wówczas te wzrosną. Ulga to raczej iluzoryczna.
Jednak pomysł z frankiem to nic w porównaniu z obniżką akcyzy na benzynę, którą kasie państwa mają zrekompensować bliżej nieznane oszczędności z likwidacji gabinetów politycznych. To już ewidentny skok na wpływy do budżetu. W dodatku koncerny nie muszą być skore do zmian cen po redukcji podatków, chyba że – jak sugeruje prezes PiS – odpowiednio się porozmawia z tymi państwowymi firmami. W tej sytuacji na miejscu akcjonariuszy Orlenu i Lotosu czułbym pewien dyskomfort.
A pewnie będzie jeszcze gorzej, gdyż na swój czas czekają działa najcięższe w postaci pseudodyskusji o drożyźnie. Owszem, takich pomysłów i dyskusji tzw. rynek nie kupuje, nie boi się ich i w zasadzie przechodzi obok nich obojętnie. Przynajmniej w tej chwili. Co więc rynek kupuje? Wiarygodność, i na razie dla biznesowego świata Polska jest krajem wiarygodnym. Tylko że sytuacja potrafi się zmieniać błyskawicznie, tak jak było to w przypadku USA, Włoch i Francji. Wydawałoby się, że ni stąd, ni zowąd, z dnia na dzień państwa te stanęły nie tylko w obliczu kryzysu zadłużeniowego, lecz także potężnego kryzysu wiarygodności.
Wszystko wskazuje na to, że Polską nadal będzie rządziła PO, partia na szczęście niezbyt skora do wprowadzania w życie populistycznych pomysłów. Natomiast jest to jednocześnie partia, która nie potrafi przekonać, że ma wiarygodną odpowiedź na pytanie, co się będzie działo po wyborach. I nie chodzi o kontrowanie populistycznych pomysłów innymi populistycznymi pomysłami. Chodzi o głośne deklarowanie i wprowadzanie w życie tego, co robi teraz pół świata – redukowanie zadłużenia, cięcie wydatków, oszczędzanie i resztę tej maszynerii pod tytułem porządkowanie finansów publicznych. Świat musi o tym wiedzieć, musi to widzieć. Inaczej Polskę czekają dużo większe kłopoty niż droga szwajcarska waluta. Premier nie obniży kursu franka, nie doprowadzi do wzrostów na giełdach, ale wiarygodności powinien bronić jak niepodległości.