Przygotowanie firmy do nowej inwestycji, która ma być finansowana ze środków unijnych, to zazwyczaj kilkadziesiąt stron dokumentacji, kilkaset godzin pracy zaangażowanych w projekt pracowników, pieniądze wydane na konsultantów, prawników czy księgowych - pisze Mariusz Gawrychowski

Ubieganie się o dotacje dawno przestało być dla przedsiębiorców romantyczną przygodą, a zaczęło być traktowane jak normalny biznes. A w biznesie wiadomo – jeśli inwestujemy, to chcemy na tym zarobić

Tymczasem system dystrybucji unijnego wsparcia dla firm w ostatnim czasie zaczął niebezpiecznie przypominać grę w ruletkę. Wszystko przez olbrzymią liczbę chętnych na dotacje i bardzo skromne budżety, które pozostały do podziału. Nieważne było, jak dobry projekt przygotujesz i ile pracy w to włożysz. Pieniędzy starczy dla może kilku procent zainteresowanych. I jeśli będziesz miał szczęście, to ruletka zatrzyma się na obstawionym polu i dostaniesz grant.

Niestety w tej rozgrywce trzeba jeszcze pokonać krupiera. Jak twierdzą przedsiębiorcy, przeszkodą w drodze po unijne środki jest wszechwładny, ale często omylny urzędnik, który może położyć niejeden dobry biznes. Wszyscy pamiętamy problemy polskich firm z sektora IT z fiskusem. Niesprawiedliwe decyzje, sprawy sądowe ciągnące się latami, bankructwa i niewypłacone odszkodowania.

Na szczęście przedsiębiorcy dostali do ręki skuteczną broń i nauczyli się jej używać. Szkoda tylko, że muszą po nią sięgać, zamiast dostać wsparcie unijne w normalny, biznesowy sposób.