Mamy poczucie, że kryzys się skończył, a inflacja zżera oszczędności. Związki żądają więc podwyżek płac. Ale popuszczenie pasa akurat w tym momencie może zagrozić naszemu rozwojowi
Po dwóch latach wstrzemięźliwości Polacy chcą podwyżek płac. Rosną ceny żywności i paliw, ale przede wszystkim dominuje poczucie, że kryzys już za nami. A więc czas popuścić pasa. Pracodawcy nie mają wyboru i muszą sięgnąć głębiej do mieszka.
Widać to już wyraźnie po kwietniowym skoku płac, który zaskoczył wielu ekonomistów. Jak podał GUS, płace wzrosły średnio o 5,9 proc. w skali roku, podczas gdy w poprzednich miesiącach było to ok. 4 proc.
Kompania Węglowa dogadała się ze związkami zawodowymi i funduje załodze podwyżki o 7 proc., w PKO BP pracownicy dostają o 9,5 proc. więcej. W Fiacie udało się związkowcom wyrwać na razie 150 zł na głowę, ale „S” i „Solidarność 80” nie odpuszczają: pierwszy chce 500 zł, a drugi 800 zł. Jednak największe apetyty mają pracownicy spółek surowcowych i energetyki. W KGHM, JSW i Tauronie żądają 10-proc. podwyżek. Pracownicy tych firm zauważyli, że kryzys się skończył, a firmy, w których są zatrudnieni, znów mają rekordowe zyski. Chcą więc „adekwatnych podwyżek”.
Za nimi podążają pracownicy mniejszych firm. Wiedzą, że pracodawcy są w lepszej sytuacji niż rok czy dwa lata temu. W ubiegłym roku wypracowały rekordowy wynik finansowy i mają duże depozyty. W 2010 r. przedsiębiorstwa zatrudniające 50 i więcej osób zarobiły na czysto ponad 89,4 mld zł. Mogą ustępować, bo na rynkach najmniej konkurencyjnych podwyżki płac przerzucą po prostu na konsumentów.
W efekcie, jak wynika z badań instytutu Randstad i TNS OBOP, prawie 30 proc. firm w Polsce zaplanowało podwyżki wynagrodzeń w I półroczu 2011 r. Wyraźnie ubyło też pracodawców, którzy zapowiadają cięcia płac – tylko 3 proc. W wielu firmach dogadanie się nie oznacza spokoju. Inflacja rośnie i za kilka miesięcy związkowcy znów mogą się pojawić pod biurem zarządu w barwach wojennych.
Podobne żądania widać w innych krajach UE, z wyjątkiem Grecji, Hiszpanii czy Irlandii, gdzie demonstruje się nie za podwyżkami płac, ale przeciw ich cięciu. Używanie mają lewicowi ekonomiści. Zgodnie z ich teoriami należy płace podnieść, by pobudzić popyt wewnętrzny. Gdyby to było takie proste, wszyscy daliby podwyżki płac po 100 proc. i rozkręciliby gospodarki, a potem ustawiali się w kolejce po ekonomicznego Nobla.
Niemniej w cieple takich haseł lubią się ogrzać politycy. Prezydent Francji Nikolas Sarkozy przeszedł niedawno samego siebie. Chce nakazać firmom zwiększającym dywidendę z ubiegłorocznego zysku, by równolegle zwiększyły premie dla pracowników, by „odnowić ich zdolność nabywczą w czasie lepszej koniunktury”. Nowe, krytykowane przez przedsiębiorców jako bolszewickie prawo obowiązywałoby wszystkie firmy zatrudniające powyżej 50 osób, a więc 40 tys.
Nierozsądnie postępuje też nasz rząd. Grozi podsycaniem inflacji, a jednocześnie podnosi płacę minimalną i daje wysokie podwyżki nauczycielom. Kto będzie teraz chciał go słuchać?
To oczywiste, że wzrost inflacji, do 2,8 proc. w strefie euro i 4,5 proc. u nas, powoduje zjadanie płac. Pracownicy często zastanawiają się, dlaczego wynagrodzenia, które w latach 2007 – 2008 realnie rosły średnio o 6 proc. rocznie, w ubiegłym, w końcu już pokryzysowym roku wzrosły tylko o 1,3 proc. Boją się, że w tym realnie nie zyskają.
Niestety, zbyt duża hojność firm i wyścig z inflacją mogą uderzyć w konkurencyjność gospodarki i doprowadzić do wzrostu stóp procentowych i ceny kredytu. Z zabójczego dla gospodarki nakręcania spirali inflacyjno-płacowej ciężko wyjść. Jak mawiał jeden z szefów Bundesbanku Otmar Emminger, kto flirtuje z inflacją, zostanie przez nią poślubiony.