Inwestorzy nie przepadają za Aleksandrem Gradem, ministrem skarbu państwa, bo ten się z nimi nie patyczkuje. Wczoraj zdecydował się trzykrotnie ograniczyć ofertę sprzedaży akcji banku BGŻ, a papiery poszły do inwestorów za mniej, niż zakładano.
Żółta kartka dla Grada? Obserwatorzy od razu mówili, że maksymalna cena na akcje banku jest zbyt wysoka. Nosem kręcili też zarządzający funduszami, ale Aleksander Grad na to nie zważał.
Kiedy gruchnęła informacja o zmniejszonym pakiecie, przedstawiciele ministerstwa przyznawali nieoficjalnie, że start z wysokiego pułapu był przemyślaną strategią szefa resortu. Ponoć szyki polskiemu akcjonariuszowi nieustannie psuje właściciel większościowy, czyli Rabobank, któremu wyjątkowo nie w smak są giełdowe procedury i szczegółowe raportowanie. W jaki sposób, tego już nie mówili.
Takich zwodów – jeśli trzymać się piłkarskiej poetyki – Grad używał wcześniej wiele razy i nie zawsze dobrze na tym wychodził. Najlepiej widać to na przykładzie Enei: kiedy w 2009 r. rząd próbował ją sprzedać, ostro podbijał bębenek zapowiedziami wielkiego zainteresowania potencjalnych kupców, windując kurs akcji. Gdy okazało się, że do stołu gotowi byli zasiąść jedynie Niemcy, Grad oznajmił, iż teraz czeka na kontrofertę szwedzkiego Vattenfallu. Nic takiego nie miało miejsca i szef MSP został z pustymi rękami.
Obserwatorzy uważają, że przekombinował również w ostatniej próbie sprzedaży Enei, kiedy miał trzy oferty, ale ostatecznie spółka znów została w rękach państwa. Grad tłumaczy, że to wszystko dla jej dobra, bo – jak twierdzi – inwestorzy nie gwarantowali rozwoju firmy. Ci jednak uważają, iż jest odwrotnie. Kto mówi prawdę, nigdy się nie dowiemy, bo powtarzanego w nieoficjalnych rozmowach wyciągnięcia kwitów przez obie strony nie należy się raczej spodziewać. Tak jak i w przypadku oferty BGŻ.