Marek Belka musiał się czegoś porządnie przestraszyć. Wygląda na to, że przestraszyła go inflacja.
A jeszcze niedawno mówił, że nie jest źle. Wszystkie nieszczęścia, w tym skok cen w marcu, mieli nam sprowadzić obcy – Arabowie z Kaddafim na czele wywindowali notowania ropy, Rosjanie i Ukraińcy rozłożyli ceny zbóż. Do tego wszystkiego dołożyli się chciwi spekulanci z Wall Street. My mogliśmy spać spokojnie, bo nasza gospodarka – według zapewnień RPP – była zdrowa jak rydz.
Wygląda na to, że albo rada przez długie miesiące nie wiedziała, o czym mówi, albo nagle posiadła wiedzę, od której włos się jeży na głowie. Bo jak inaczej można interpretować wczorajszą podwyżkę? Ze świecą szukać tego, kto się jej spodziewał. Zwłaszcza że zarówno Marek Belka, jak i inni członkowie RPP dawali sygnały, że maj nie jest dobrą porą na podnoszenie stóp. Do tego zażyłość szefa rady z ministrem finansów Jackiem Rostowskim pozwalała przypuszczać, że Belka podtrzyma stopy procentowe na obecnym poziomie, by nie zwiększać kosztów kredytu, a tym samym nie spowalniać gospodarki. Tymczasem RPP zrobiła po swojemu.
Jeżeli w ten sposób chce się wykazać niezależnością wobec rządu, to dlaczego przez miesiące jej członkowie bagatelizowali zagrożenia wywołane wzrostem cen? Banki nie lubią zaskoczeń, finanse na niespodzianki reagują nerwowo. Rada musi się nauczyć jasno rozmawiać z rynkiem, a nie wodzić go za nos.