W sylwestrowym wydaniu „DGP” przedstawione zostały prognozy Rady Monitorującej. Charakteryzuje je spora rozbieżność, co jest odzwierciedleniem skali niepewności, z jaką obecnie mamy do czynienia. Znalazła się tam również moja prognoza. Postaram się ją bardziej rozwinąć i uzasadnić.
Najważniejszym parametrem dla ekonomisty jest wartość PKB. Końcowy wynik zależy od wielu czynników krajowych i zewnętrznych. Oceniam, że dziś największa niepewność dotyczy przyszłej dynamiki inwestycji prywatnych. Ostatnie kilka kwartałów w polskiej gospodarce to okres odbudowy zapasów po kryzysie, rosnącej produkcji przemysłowej na eksport i co za tym idzie rosnącego wykorzystania mocy produkcyjnych. W wyniku kryzysu gospodarczego w roku 2009 nastąpił spadek wykorzystania mocy produkcyjnych o ponad 10 pkt proc. Od niespełna roku zaległości te są nadrabiane, obecnie poziom wykorzystania zbliża się do wartości przedkryzysowych. Przy poziomie ok. 80 proc. przedsiębiorstwa w okresie ostatniej prosperity inwestowały w dynamice kilkunastoprocentowej. Wtedy jednak, jak się wówczas wydawało, perspektywy na najbliższe lata były optymistyczne (chwilę później okazało się, że się nie potwierdziły). Dziś jest inaczej. Perspektywy na najbliższe lata są obarczone niepewnością i przedsiębiorcy, szczególnie ci więksi, wstrzymują się z inwestycjami. O ile małe i średnie przedsiębiorstwa zostały już zmuszone do inwestowania, o tyle duże projekty są odkładane. Dynamika procesu wskazywałaby na to, że już na początku 2011 r. te duże projekty inwestycyjne zostaną uruchomione. Nie można jednak mieć co do tego pewności, bo z każdym tygodniem narasta ryzyko poważnych turbulencji w strefie euro. W przypadku ogłoszenia niewypłacalności np. przez Hiszpanię kryzys fiskalny w strefie euro może się przerodzić w panikę rynkową na całym świecie.
Jednak przyjmując założenie, że drugi kryzys na skalę upadku Lehman Brothers nam nie grozi, przedsiębiorstwa powinny w roku 2011 r. uzyskać dodatnią dynamikę inwestycji, co z kolei przełożyłoby się na wzrost zatrudnienia i nieco wyższą konsumpcję niż w 2010 r. Taki scenariusz oznaczałby powolny wzrost płac w całej gospodarce, stąd moja prognoza wzrostu płac na poziomie ok. 5 proc. Dużą zagadką w tym roku będzie efekt otwarcia niemieckiego rynku pracy dla Polaków. W Polsce nie ma dziś takiej nadwyżki siły roboczej jak w 2004 r. po wstąpieniu do UE, a wschodnie landy Niemiec, do których jest nam najbliżej, mają się znacznie gorzej niż Londyn. Skala emigracji zarobkowej nie będzie więc aż tak duża jak wtedy. Z drugiej strony różnice w płacach będą przyciągały Polaków do wyjazdów. Co więcej, fizyczna bliskość niemieckiego rynku pracy zachęcać będzie nie do emigracji, tylko do dojeżdżania do pracy. Wiąże się to z mniejszymi kosztami niż w przypadku latania do Wielkiej Brytanii.
Suma tych czynników, czyli wzrost inwestycji, poprawa na rynku pracy plus efekt otwarcia rynku niemieckiego, to silny argument za podwyżkami stóp procentowych. Dlatego też oczekiwałbym, że pójdą one w tym roku w górę. Trudno oczywiście przewidywać o ile, ale przy nakreślonej przeze mnie ścieżce rozwoju gospodarki w tym roku spodziewałbym się podwyżek stóp o blisko 50 punktów procentowych.
Kursy walutowe i giełda należą do największych zagadek 2011 r. Gospodarka światowa powinna się rozwijać w tempie powyżej 4 proc., recesja w najbliższym czasie ani Europie, ani USA pewnie nie zagrozi. Ale cały czas żyjemy w okresie ryzyka kryzysu fiskalnego, który może się przerodzić w finansowy. Za każdym razem, kiedy taki scenariusz będzie się wydawał realistyczny, osłabiać się będą waluty krajów wschodzących, w tym złoty, spadać też będą ceny akcji na giełdach. W wariancie bazowym, w którym przechodzimy rok 2011 z turbulencjami, ale bez kryzysu, złoty jest silniejszy niż dzisiaj wobec euro, a indeks na GPW znajduje się powyżej dzisiejszych notowań. Tymczasem czeka nas jednak zmienność i nerwowość na rynkach. Na 2011 r. trzeba się więc uzbroić w silne nerwy i zapasy gotówki.