Rząd przygotowuje się właśnie do trzeciego (a drugiego w jego historii) etapu deregulacji gospodarki. Prace nad odpowiednią ustawą można już zacząć, bo parlament zajął się właśnie poprzednią ustawą. I tak krok po kroku spełniana ma być obietnica stworzenia prawa wolnego od niepotrzebnych zakazów, nakazów, uciążliwych kontroli i rzucania kłód pod nogi przedsiębiorcom.
Ma być spełniana. Ale czy jest? Abstrahując, że proces podzielono na kilka kroków, co powoduje niezły bałagan, to na domiar złego z tego chaosu rodzą się przepisy, które później łatwo jest omijać. Przykład? Ot choćby opisywane na łamach „DGP” pomysły urzędników na wydłużenie czasu trwania postępowania podatkowego, które ustawa deregulacyjna skróciła. Wiadomo, Polak potrafi. A w końcu urzędnik też Polak i też potrafi wykazać się sprytem, czyli co parlament odbiurokratyzuje, w urzędach biurokratyzuje się od nowa.
Gdy uważniej przyjrzymy się, jak wyglądają kolejne etapy deregulacji, można odnieść wrażenie, że jest ona robiona głównie po to, by następne pokolenia urzędników, rządzących i posłów, miały co regulować. Inaczej, poza trwaniem w mało produktywnych politycznych sporach, nie mieliby co robić. Stąd już blisko do tego, by zmęczony tym naród doszedł do wniosku, że takich elit nie potrzebuje. A to byłoby niedobre. I to dla tych, którzy żyją zarówno z regulowania, jak i deregulowania gospodarki.