Kilka dni temu Trybunał Sprawiedliwości uznał, że unijnym urzędnikom należą się wysokie podwyżki.
W chwili gdy rozstrzyga się kwestia europejskiego budżetu, unijna biurokracja wywalczyła sobie wysoką podwyżkę. Przeciwnicy zwiększania wydatków Unii i hojnej polityki m.in. wobec Polski zyskali cenny argument. Bruksela ma coraz gorszą opinię i w bogatych społeczeństwach zachodnich narasta przekonanie, że im mniej pieniędzy trafi do tego rozrzutnego molocha, tym lepiej.
Kilka dni temu Trybunał Sprawiedliwości uznał, że 25 tys. unijnym urzędnikom należą się wysokie podwyżki płac (o 3,7 proc.), które Rada Europy chciała ograniczyć o połowę. Trybunał uznał jednak, że przekroczyła swoje uprawnienia, a nikogo nie można pozbawiać praw nabytych. Oznacza to, że wszystkie kraje Unii powinny oszczędzać, ale urzędników w Brukseli to nie dotyczy. Nawet w największym od 80 lat kryzysie gospodarczym.
Sprawa podwyżki nie mogła wypłynąć w gorszym momencie. Komisja Europejska przedstawi kompromisowy projekt budżetu UE na 2011 rok w najbliższych dniach. Zakłada wzrost wydatków o 2,91 proc. w skali roku.
Porozumienie blokują Brytyjczycy, Holendrzy i Szwedzi. Równolegle gra toczy się też o kształt unijnych wydatków w kolejnej perspektywie, czyli od 2014 roku. Walczymy o ich zwiększenie na polską infrastrukturę czy dopłaty dla rolników. Niestety, wspólna Europa nie jest już sexy. Bogate społeczeństwa Zachodu coraz częściej widzą ją nie jako narządzie polityki zasypywania różnic w poziomie rozwoju ekonomicznego, ale jako bezduszną, kosztowną machinę regulującą, co się da, od krzywizny banana po długość ogórka.
Koszt unijnej biurokracji sięga już 8,5 mld euro rocznie. Ta bizantyjska struktura staje się poważnym problemem dla Unii. Jej rozrost przypomina już rozpędzoną kulę śnieżną: w latach 2003 – 2010 wydatki na urzędników wzrosły o blisko połowę, a w kolejnych latach może być jeszcze gorzej.
Od 1 stycznia 2011 roku rozpoczną działalność cztery duże instytucje: Europejski Organ Nadzoru Bankowego, Europejski Organ Nadzoru Ubezpieczeń i Pracowniczych Programów Emerytalnych, Europejski Organ Nadzoru Giełd i Papierów Wartościowych oraz Europejska Rada Oceny Ryzyka Systemowego. Roczny koszt ich utrzymania to 20 mln euro.
Unia tworzy też własną służbę zagraniczną. Koszty miały być zerowe, bo mieli ją zasilić urzędnicy Komisji Europejskiej i dyplomaci z państw narodowych. Tymczasem w tym roku będzie kosztowała 9,5 mln euro, a za rok jeszcze więcej. Również europarlament zyskuje większe prerogatywy, a więc się powiększa. Przybywa etatów, sekretarek, asystentów.
Sama unijna komórka ds. zatrudnienia i płac zatrudnia aż około 500 ludzi i kosztuje rocznie 34 mln euro. Przebąkuje się coś o oszczędnościach, ale dopiero od 2013 roku.
To niesłychane, że Bruksela, która domaga się ograniczenia długu publicznego i deficytów państw członkowskich, nie potrafi powstrzymać się od zwiększania wydatków administracyjnych. Tymczasem redukcja wydatków mogłaby być świetnym sposobem na uwiarygodnienie przyszłorocznego budżetu. Co ma teraz powiedzieć swym wyborcom premier Cameron przeprowadzający drastyczny program oszczędnościowy, opiewający na 130 mld funtów?
Kiedy urzędnicy w Brukseli są w tej sprawie wywoływani do tablicy, mówią: nie czepiajcie się. To i tak mały koszt jak na zapewnienie pokoju w Europie. To dość bałamutny argument.
Nazwa „Bruksela” pochodzi od słowa „broekzele” oznaczającego wioskę na bagnach. Nie chciałbym, by czytano to nieco dwuznacznie.