Wydawałoby się, że nie ma łatwiejszej roboty. Pieniądze spływają same, bo takie są przepisy. Wystarczy odpowiednio je rozdzielić. Między obligacje i akcje co lepszych spółek. Zgarnąć prowizje i opływać w dostatki, których nie dostaną przyszli emeryci.
Mniej więcej taki obraz OFE wyłania się z wypowiedzi zdecydowanych przeciwników obecnego systemu emerytalnego. Taki ton pobrzmiewa w wypowiedziach minister pracy Jolanty Fedak. Po co pieniądze mają w ogóle trafiać do OFE, skoro potrzeby budżetu są olbrzymie? Czy to w ogóle służy rozwojowi? Skasujmy te transfery!
Pomijam już fakt, że generalnie lepiej jest mieć przynajmniej namiastkę konkurencyjnego systemu prywatnego, niż oddawać całą kasę pod zarząd państwa. Ale niepokojące jest również kwestionowanie prorozwojowej roli OFE. Z tym byłbym ostrożny. Udział otwartych funduszy w kapitalizacji warszawskiej giełdy to kilkanaście procent. Niedużo? Może. Ale to właśnie OFE odgrywały niekiedy kluczową rolę podczas debiutów, przy prywatyzacjach, przy emisjach akcji. Przyczyniały się zarówno do rozwoju samych spółek, jak i warszawskiego parkietu.
Co się stanie, gdy fundusze zostaną odcięte od dopływu świeżej gotówki? Zapewne nie dojdzie do żadnej wielkiej katastrofy, o ile nie uznajemy za katastrofę tego, że rynek kapitałowy będzie się rozwijał wolniej. W kraju, gdzie rodzimego kapitału jest mało, będzie go jeszcze mniej.
Ale jak rozumiem, dla zwolenników odcięcia OFE od pieniędzy nie ma to szczególnego znaczenia. Nawet gdy konsekwencje takiego posunięcia są bardziej zniuansowane od głoszonych przez nich prostych haseł.