Nazywanie prywatyzacją przejęcia jednej państwowej spółki przez drugą jest kpiną
Spółka kontrolowana przez Skarb Państwa powinna móc kupić przedsiębiorstwo o podobnym statusie tylko wówczas, gdy działania te są wstępem do ich totalnej prywatyzacji. W przeciwnym razie będzie jak w powiedzeniu: ślepy wiódł kulawego.
Nazywanie prywatyzacją przejęcia jednej państwowej firmy przez inną państwową to czysta kpina. Rolą prywatyzacji jest usprawnianie działania firm m.in. poprzez wyparcie z nich destrukcyjnych wpływów politycznych. Gdy weźmiemy pod lupę jakąś spółkę z udziałem Skarbu Państwa, możemy niemal w ciemno założyć, że jeśli się rozwija, to tylko dzięki odcinaniu kuponów od dawnej uprzywilejowanej pozycji rynkowej. Prezesi zmieniają się w niej jak w kalejdoskopie (np. w PKO BP było ich dziesięciu w ciągu 10 lat!). Prawdopodobnie podjęła też kilka absurdalnych i bardzo kosztownych decyzji polityczno-biznesowych, jak zakup przez Orlen Możejek na Litwie.
Niestety MSP zamiast wyszukiwać prywatnych właścicieli dla sprzedawanych spółek, często oddaje je w ręce innych podległych mu przedsiębiorstw. To pójście na łatwiznę przez ministra, który zmusza do takich działań swoje spółki, aby zapewnić wpływy do budżetu. Choć może się za tym kryć lansowany przez Jana Krzysztofa Bieleckiego szerszy zamysł budowy wielkich polskich firm. Jeśli to ostatnie, to najwyraźniej myli mu się polskie z państwowym.
Oba te czynniki mogą też odgrywać istotną rolę równolegle. Wiktor Wojciechowski z Fundacji FOR policzył na naszych łamach, że gdyby PGE kupiło większościowy pakiet Energi, a Orlen lub PGNiG zainwestowały w Lotos, to wpływy z takiej pseudoprywatyzacji stanowiłyby aż jedną trzecią całorocznego planu prywatyzacji. Nie daje to żadnych korzyści poza wpływami do budżetu i komfortem psychicznym ministra skarbu. Od mieszania herbaty cukru, czyli wartości firm, nie przybywa.
Mało przekonujące są tłumaczenia samych zainteresowanych. Prezes KGHM Herbert Wirth twierdzi, że kupno uzdrowisk czy 5 proc. Tauronu to czysta ekonomia, bo np. wejście w branżę energetyczną zostało zapisane w wieloletniej strategii rozwoju spółki. Jeśli produkowanie energii to taki świetny biznes, to niech KGHM sam stawia elektrownie. Co zyskuje, wchodząc do Tauronu na 5 proc.? Nawet jako inwestycja portfelowa jest to wątpliwe, o czym świadczy mizerny kurs akcji tej spółki.
Podobne argumenty o świetnym biznesie miały już wcześniej usprawiedliwiać wiele dziwnych decyzji KGHM (i innych spółek Skarbu Państwa), jak powołanie w 2000 r. Telewizji Familijnej czy przymiarki do kupna LOT-u w 2007 r.
O ile przejmowanie spółek państwowych przez państwowe ekonomiści potępiają w czambuł, to już podzieleni są w najgłośniejszej ostatnio kwestii operacji repolonizacji BZ WBK za pośrednictwem półpaństwowego PKO BP. Prof. Leszek Balcerowicz nazwał ją nacjonalizacją i dodał, że to nie okazja, ale pułapka. Ale już prof. Krzysztof Rybiński pisał na naszych łamach o „niepowtarzalnej szansie, aby polska marka sektora finansowego stała się marką europejską lub nawet globalną w najbliższej dekadzie”. Ubolewał, że zaistnieliśmy dotąd jedynie na rynkach niszowych, jak okna dachowe, krzesła czy parówki. Wizja znanego za granicą „pi-kej-oł-bi-pi” jest w istocie bardzo kusząca.
Problem w tym, że jeśli ślepy w tym przypadku nie będzie już wiódł kulawego, ale będzie to czynił świetnie prosperujący prywatny bank, to nie znaczy, że razem w dół nie wpadną. To oczywiste, że BZ WBK, bank z wysoką kulturą korporacyjną, zostałby w mgnieniu oka zepsuty przez PKO BP i nie pomogłyby ostatnie pomysły usprawnienia nadzoru właścicielskiego w spółkach Skarbu Państwa. To podobnie jak z psuciem pieniądza – zgodnie z prawem Kopernika-Greshama lepsza moneta jest wypierana z rynku przez gorszą. Mogą też ucierpieć klienci. Jak pisze prof. Jan Winiecki, członek RPP, ociężały państwowy moloch nie stanie się motorem dynamizującym konkurencję.
Skoro rząd się uparł, to jedynym sensownym wyjściem z tej sytuacji byłoby połączenie całej operacji przejęcia BZ WBK z prywatyzacją PKO BP.
Śmiało. Dajmy Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek.