Założenia do budżetu na 2011 rok wskazują, że w najbliższych latach nie spełnimy warunków przyjęcia euro – uważają ekonomiści. Nie dziwi mnie to wcale. To kolejny budżet, którego wymowa jest odmienna od składanych przez rząd i resort finansów deklaracji.
Powoli jednak dochodzę do wniosku, że czas się zdecydować, czy rezygnujemy z przyjmowania wspólnej waluty i korzystamy z parasola ochronnego, który daje nam złoty, czy też decydujemy się na wejście na rynek ze wspólną walutą. Każde z rozwiązań ma plusy i minusy, płynny złoty chroni nas przed dużymi wahaniami poziomu bezrobocia i jednocześnie wystawia na większe niebezpieczeństwo w razie ucieczki inwestorów. Wspólny rynek pozwala na dostęp do tańszego kapitału, obniża także część kosztów przedsiębiorstw, ale zarazem wystawia nas na bezlitosną konkurencję z firmami z innych państw pod względem jakości i ceny. Wybór jednej z tych dróg będzie miał oczywiście swoje konsekwencje. Ale właśnie o zdecydowanie mi chodzi. Bo udawanie, że robimy jedno – a więc pędzimy do strefy euro – podczas gdy robimy drugie – wstrzymujemy marsz do wspólnej waluty – powoduje, że nie robimy właściwie nic. A na to nie możemy sobie pozwolić.