„Financial Times”: „W Niemczech protesty przeciwko planom rebrandingu Allianza na PZU”. „Wall Street Journal”: „PZU skarży holenderski rząd do międzynarodowego arbitrażu za blokowanie inwestycji w Eureko”, „Athens News”: „Fundusze hedgingowe powiązane z PZU windują oprocentowanie greckich obligacji”. Może tak właśnie wyglądałyby nagłówki gazet 12 maja 2010 roku, gdyby debiut PZU odbył się nie teraz, ale dziesięć lat wcześniej. I w dodatku poszłaby zaraz za nim całkowita prywatyzacja firmy.
Szkoda, że taki scenariusz się nie ziścił, gdyż jego konsekwencją byłoby, zamiast bezsensownej wojny z Eureko, co do której nikt nie poczuwa się oczywiście do winy, wykreowanie pierwszej polskiej instytucji finansowej o zasięgu międzynarodowym. PZU miało wszelkie predyspozycje, by stać się okrętem flagowym naszej gospodarki, firmą rozpoznawalną nie tylko w Europie, ale i na świecie.

Karuzela kadrowa

Spóźniony o dobre 10 lat debiut PZU to dobra okazja, by się właśnie zastanowić, dlaczego się nie udało. Oczywiście jedną z najważniejszych słabości PZU było nadmierne zainteresowanie nim polityków i traktowanie jako sreber rodowych. Chodziło o to, by tak je sprzedać, by jednocześnie zachować. To szybko doprowadziło do konfliktu z Eureko. Jeśli firma w Polsce jest ważna, dotyka ją zjawisko określane jako karuzela kadrowa. Co więc nie zepsuła wojna z Eureko, zrobili zmieniający się jak w kalejdoskopie prezesi. Średnia „długość życia” prezesa PZU wynosiła ledwie 13 miesięcy.
W takiej sytuacji PZU nie był w stanie obniżyć kosztów działalności, przeprowadzając restrukturyzację, a także wypracować długofalowej strategii. Trudno spodziewać się od takich czasowych zarządów, by odważyły się podjąć niepopularne decyzje, np. wbrew związkom.
Firma nie mogła więc rozpocząć ekspansji na rynkach zagranicznych. A ta jest niezbędna, by się rozwijać w sytuacji, gdy traci się udziały w kraju. Obecnie w rynku polis majątkowych i OC udział ten wynosi 37 proc., a w ubezpieczeniach życiowych – 32,8 proc. W efekcie wyraźnie spadają zyski – w I kwartale tego roku spółka zarobiła na czysto 807 mln zł. Podczas gdy przed rokiem było to 1,14 mld zł. Już 5, 6 lat temu PZU nie wykorzystał możliwości przejęcia prywatyzowanych firm ubezpieczeniowych na Węgrzech czy w Czechach. Jeszcze przed rokiem, półtora, w czasie najcięższej fazy kryzysu nasz ubezpieczyciel mógł łatwo wskoczyć do finansowej ekstraklasy na świecie. Wtedy akcje zagranicznych potentatów bankowych, ubezpieczeniowych, jak np. AIG czy funduszy inwestycyjnych, były warte niewiele więcej niż papier, na którym je wydrukowano. Choć PZU miało w kasie kilkanaście miliardów złotych gotówki, ostatecznie nie wydało nawet złotówki.



Dwie zamiast wielu

W efekcie PZU ma tylko dwie zagraniczne spółki na Litwie i na Ukrainie. Co prawda prezes Andrzej Klesyk, który doprowadził do pokoju z Eureko, zapowiada międzynarodową ekspansję firmy i w ciągu kilku lat wprowadzenie PZU do piątki największych firm ubezpieczeniowych Europy, na razie trudno w to jednak uwierzyć. Najlepszy czas na przejęcia podczas kryzysu minął i już pewnie nie wróci. Ekspansji zagranicznej nie ułatwi fakt, że po wejściu PZU na giełdę i sprzedaży części akcji państwo wciąż będzie ich posiadało aż 45 proc. Niby już nie ma pakietu większościowego, ale przy rozproszonym akcjonariacie i tak rządzi w firmie bezdyskusyjnie.

Państwo nadal rządzi

Tymczasem zagraniczne firmy nie patrzą życzliwie na potencjalnego partnera, którego większość akcji znajduje się w rękach innego państwa. Z kim miałyby w ogóle rozmawiać? Z prezesem PZU czy ministrem skarbu?
Tę dziwaczną praktykę utrzymywania państwowych udziałów w różnych spółkach minister skarbu Aleksander Grad znacznie, co prawda, ograniczył, jednak wciąż poważne pakiety, nierzadko większościowe, Skarb Państwa ma jeszcze w KGHM, PKO BP, Orlenie, Lotosie czy firmach energetycznych.
Trudno pojąć, po co państwu kontrola nad tymi firmami. A już zupełnie nie wiadomo, jaki strategiczny interes ma państwo w przypadku ubezpieczenia psa czy kota.
Trzymajmy kciuki za udany debiut PZU w sytuacji pogarszającej się koniunktury na światowych giełdach. Jeśli 12 maja okaże się, że 250 tys. drobnych inwestorów straciło, to zważywszy na wcześniejsze ich straty przy zakupie PGE, trudno będzie namówić kogokolwiek w Polsce, także TFI i OFE, do udziału w kolejnych ofertach publicznych. Wtedy prędko całe PZU nie zostanie sprzedane. A to nie byłaby dobra wiadomość dla spółki.