Czytając artykuł Ignacego Morawskiego w Dzienniku Gazecie Prawnej z 31 października pod tytułem „Dług nas nie zabije, ale osłabi”, zastanawiałam się, co właściwie autor chciał nam powiedzieć. Czy to, że informacje o skutkach rosnącego długu publicznego są przesadzone, czy jednak to, że skutkiem narastającego długu będzie osłabienie Polski, a nawet wstrząs społeczny? Po lekturze całości skłaniam się ku drugiej tezie, choć w jej kontekście nie rozumiem konkluzji, która mówi, że nie będziemy Grecją i dług nas nie zabije. Ale przecież Grecji dług też nie zabił, tylko osłabił, bardzo osłabił. O ile jednak wizja naszego państwa, mniej lub bardziej uginającego się pod ciężarem zadłużenia, może być uznana za licentia poetica autora, o tyle opis działań rządu Platformy Obywatelskiej, zmierzających do obniżenia deficytu i długu publicznego, jest zwyczajnie nieprawdziwy.
Morawski pisze, że „dług jest formą, po którą państwo sięga w sytuacjach trudnych, nie jest nigdy formą trwałego finansowania konsumpcji”. Trudno nie zgodzić się z tym zdaniem, ale dlaczego w kolejnym zdaniu, pisząc o systematycznym powiększaniu polskiego długu, średnio o 1 proc. rocznie od początku wieku, autor nie zająknął się nawet, że kilka lat temu przeżyliśmy właśnie taką „trudną sytuację”? I dlaczego nie przyznał, że choć nasz deficyt poszybował z powodu światowego kryzysu do ponad 7 proc. PKB, to rząd PO każdego roku z determinacją zmniejszał ten deficyt o ok. 1 pkt proc., żeby w 2015 r. osiągnąć 2,6 proc. (a właściwie niewiele ponad 2 proc., bo tak by było, gdyby PiS nie wyjął z budżetu aukcji LTE).
Tak, deficyt sektora finansów publicznych na zakończenie drugiej kadencji rządów PO wynosiłby niewiele ponad 2 proc. i zgodnie z Wieloletnim Planem Finansowym Państwa w 2018 r. osiągnęlibyśmy średniookresowy cel budżetowy. Dlaczego autor robi takie uogólnienie, wrzucając wszystkie rządy do jednego worka? I czy na pewno teza o nieodpowiedzialności kolejnych rządów i o tym, że wszyscy politycy to populistyczni głupcy, jest prawdziwa? A może analiza rok po roku, z odniesieniem do cykli koniunkturalnych, znużyłaby czytelników? Pewnie tak, ale przecież w publicystyce pisanej przez ekonomistów chodzi chyba o to, żeby coś rozjaśnić, a nie zaciemnić.
Zresztą pal licho to uogólnienie, ale jak można napisać, że podnieśliśmy „na gwałt” wiek emerytalny i dlatego PiS dzisiaj tę reformę odwróci? Naprawdę ktoś jeszcze wierzy w to, że bezrozumna propaganda pozwoliłaby na spokojną dyskusję o dłuższej pracy? Naprawdę ktoś wierzy, że gdybyśmy dyskutowali nie pół roku (tyle minęło od ogłoszenia przez premiera do przyjęcia ustawy), ale dwa lata, to ówczesna opozycja zagłosowałaby za podniesieniem wieku emerytalnego w poczuciu odpowiedzialności za państwo? Ktoś wierzy w to, że PiS nie wykorzystałby w kampanii kłamliwego hasła o pracy do śmierci? A może warto przypomnieć przy okazji, że wydłużamy aktywność zawodową o trzy (!) miesiące rocznie i nowy wiek emerytalny dla kobiet miał zacząć obowiązywać w 2040 r .?
Myślę, że nasi zachodni sąsiedzi będą wtedy pracować do 75. roku życia, a Polska – państwo, w którym kobiety w wieku 60 lat będą odchodzić na emeryturę – wciąż będzie ich „doganiać”, niestety z miernym skutkiem. Ciekawe, na kogo wtedy zrzucimy winę za to, że młodzi ludzie nadal będą wyjeżdżać w poszukiwaniu lepszego życia. Oczywiście w szybkim sądzie nad PO nie mogło zabraknąć „likwidacji OFE”, ale o tym powiedziano już tyle prawdziwych i nieprawdziwych zdań, że spytam tylko: czy naprawdę ktoś jeszcze wierzy, że opłacało się pożyczać pieniądze od OFE po to, żeby dać pieniądze OFE i od tego zapłacić odsetki? Bo w to, że na składkę wystarczy środków z prywatyzacji albo że można zaciągnąć pasa bardziej, niż zrobił to rząd PO, chyba nie wierzy już nikt. I na koniec zapewniam, że autor artykułu nie chciałby się przekonać, jak PiS poradzi sobie z kryzysem porównywalnym do tego, z jakim musiał poradzić sobie rząd PO. Nie chciałby, bo PiS z takim kryzysem po prostu sobie nie poradzi. A wtedy trafniejszy będzie tytuł: „Dług nas nie zabije, bo przecież nie zabił Grecji”.