To naprawdę nieważne, że nagroda nazywana Noblem z ekonomii nie jest nawet prawdziwym Noblem. I tak namieszał w historii dużo bardziej niż wszystkie pozostałe Noble razem wzięte.
O podejrzanym pochodzeniu Nagrody Banku Szwecji za Nauki Ekonomiczne ku czci Alfreda Nobla mówiło się od dawna. Laur wymyślił i ufundował – jak wiadomo – szwedzki bank centralny. 73 lata po Alfredzie Noblu, na okoliczność obchodów swoich 300-setnych urodzin. To wersja oficjalna. A prawdziwa? W rzeczywistości nagroda była pomysłem szwedzkiego biznesu, a zwłaszcza sektora finansowego. Chodziło o podniesienie prestiżu szwedzkiego banku centralnego. I uniezależnienie go od wpływów politycznych, a co za tym idzie kontroli demokratycznej – tak dowodził już kilka lat temu Philip Mirowski, historyk ekonomii z amerykańskiego Uniwersytetu Notre Dame i autor książki „The Thirteen Commandments of Neoliberalism” (Trzynaście przykazań neoliberalizmu).
Teraz stara teza Mirowskiego znalazła nowych mocnych sojuszników. W prestiżowym wydawnictwie Princeton University Press ukazała się książka „The Nobel Factor: The Prize in Economics, Social Democracy, and the Market Turn” (Czynnik Noblowski. Nagroda, socjaldemokracja i zwrot prorynkowy). A jej autorzy to historycy Avner Offer (Oksford) i Gabriel Soderberg (Uniwersytet Uppsalski). Oni nie poprzestają tylko na pokazaniu, że noblowscy jurorzy przez pierwsze dwie, trzy dekady istnienia nagrody ewidentnie faworyzowali ekonomistów prorynkowych (Hayek, Friedman, Stigler, Becker, Buchanan, Coase, Prescott, Kydland etc.). Zdaniem autorów właśnie takie noblowskie decyzje realnie wpłynęły na kształt debaty ekonomicznej na Zachodzie. A stamtąd szybko przeniosły się na politykę.
Innymi słowy: tzw. Nobel z ekonomii przypieczętował zmierzch zachodnioeuropejskiej socjaldemokracji. Która akurat w latach 70. po dwóch dekadach sporych sukcesów ekonomicznych dostała zadyszki. Rozpędzająca się wówczas (również za sprawą Nobla) neoliberalna kontrrewolucja nie przyniosła jednak tylko drobnej kosmetycznej zmiany. Do kosza poszedł cały lewicowy paradygmat. A więc przekonanie, że społeczeństwo to najlepsza forma ubezpieczenia społecznego. Która w ostatecznym rozrachunku opłaca się wszystkim: wszyscy (a przynajmniej przeważająca większość z nas) w czasie swojego życia przechodzą przez fazę zależności. Zależni jesteśmy jako dziecko, jako matka, jako bezrobotny czy wreszcie jako senior. Tylko pomiędzy tymi momentami/rolami życiowymi możemy (i powinniśmy) liczyć głównie na siebie. Ale złudzeniem jest wmawianie, że ktokolwiek (no może poza osobami bardzo majętnymi) nie będzie potrzebował społeczeństwa na żadnym etapie swojego życia.
Neoliberałowie ten paradygmat jednak kontestowali. Głosząc, że ludzie to wolni agenci racjonalnie zarządzający swoją mieszkanką dwóch zasobów: kapitału i pracy. Gdy taki agent ma pracę, to powinien oszczędzać na czarną godzinę. A jak mu się nie uda, to widocznie zbyt słabo się starał. Wedle takiej wizji socjaldemokratyczna utopia społeczeństwa jako najlepszego ubezpieczenia nie była potrzebna. Postulat równości jawił się zaś jako niepotrzebne zakłócanie zdrowego procesu akumulacji kapitału. To właśnie ten model zwyciężył w latach 80. i 90. I królował niepodzielnie aż do kryzysu roku 2008 (w teorii). A do dziś w praktyce. Również dzięki noblowskim nagrodom. Które wysyłały jasny sygnał, że nawet nauka potwierdza podstawowe założenia neoliberalnego paradygmatu. A obala model socjaldemokratyczny. Co powoli przenikało również do prawdziwej polityki, znajdując swoje spełnienie w tzw. trzeciej drodze. Kiedy Bill Clinton wieszczył „koniec państwa dobrobytu, jakie znamy”, a Tony Blair i Gerhard Schroeder pokazywali w imieniu społeczeństwa środkowy palec roszczeniowym nizinom społecznym.
Pytanie, które unosi się wokół książek takich, jak ta Offera i Soderberga, brzmi oczywiście tak: czy socjaldemokratyczna utopia jest możliwa do odbudowania. Autorzy sugerują, że tak. Trzeba tylko pamiętać o ograniczeniach. Jest ich cztery. Pierwsze to multikulturalizm. A więc fakt, że utopia socjaldemokratyczna pisana była dla społeczeństw etnicznie jednolitych i opartych na silnej wspólnej tożsamości. Drugie to koniec fordyzmu, a więc pracy ustandaryzowanej co do swego rodzaju i zasięgu. Trzecie wyzwanie nazywa się demografia (starzenie społeczeństw). Czwartym jest zaś globalizacja. Istnienie wyzwań nie oznacza oczywiście, że celu nie da się osiągnąć. Wręcz trzeba umieć je dostrzec, żeby na samym gadaniu się nie skończyło. Bardzo możliwe, że zablokują one drogę powrotu do klasycznego modelu. Nie powinny jednak zniechęcać do poszukiwania jego nowych odmian.
Noblowscy jurorzy przez pierwsze dekady faworyzowali ekonomistów prorynkowych. Ich decyzje realnie wpłynęły na kształt debaty ekonomicznej na Zachodzie. A stamtąd szybko przeniosły się na politykę