Praca za zasiłek, masowe ukryte bezrobocie i zero prawa pracy – tak wygląda rzeczywistość detalistów. Walczymy o sprawiedliwy handel dla krajów Południa, a przez lata pozwoliliśmy na szczyty niesprawiedliwości na własnym podwórku
Już nawet ksiądz w kościele apelował, żeby podpisywać petycję w sprawie bazarku na warszawskim Targówku. Do końca 2015 r. kupcy mieli opuścić teren, na którym handlowali od lat, bo przecież tam właśnie miała rozpocząć się budowa metra. Dzielnica zarządziła i koniec kropka. Nowe miejsce? A to nie pasowało sąsiadom, bo hałasy, a to blokowało kolejną inwestycję. Po protestach kupców targ zostawiono na kilka miesięcy tam, gdzie był, co oczywiście opóźniło budowę metra. Wreszcie władze dzielnicy znalazły w pobliżu wolną działkę. A sprzedawców jak te worki z ziemniakami przerzucono i pozbyto się (przynajmniej na razie) kłopotu.
Kilka kilometrów dalej, w Wołominie, w tym samym czasie protest urządzili kupcy wynajmujący lokale od Przedsiębiorstwa Komunalnego. Okazało się, że gmina zażądała od nich spłaty zaległego podatku od nieruchomości. Podatku, o którego istnieniu nie mieli pojęcia, a który przez lata w stosunku do każdego sklepu urósł do kilku czy nawet kilkunastu tysięcy złotych. Przez lata, bo od początku lat 90., lokalni urzędnicy nie zauważyli, że nie wzywali do jego zapłacenia, a najemcy byli przekonani, że nie muszą go płacić. Gmina nawet rozumie ból handlarzy, ale nie może masowo zwolnić ich z podatku, bo regionalna izba obrachunkowa na takie zmniejszenie dochodów się nie zgodzi.
Kolejne kilka kilometrów odległości i kolejna awantura: tym razem dotycząca handlowców na dawnym stołecznym bazarze Szembeka, od niedawna nazywanym szumnie i raczej na wyrost Centrum Handlowym Szembeka. Dzień przed czerwcowym długim weekendem kilkudziesięciu właścicieli małych sklepików dostało od zarządu spółki nowy regulamin pracy. Siedem dni w tygodniu od godziny 8 do godziny 19, za każdy dzień bez otwartego straganu kara finansowa, i to spora, bo 400 zł. W końcu otwiera się przecież budowana latami galeria handlowa, więc by ściągnąć do niej duże sieciowe sklepy, małe rodzinne punkty mają pracować tak jak one. Od kiedy? Od pierwszego dnia po weekendzie. Nie dacie rady pracować siedem dni w tygodniu? Zatrudnijcie sobie pracowników. Nie stać was? Udowodnijcie, bo w regulaminie pojawił się jeszcze przepis nakazujący ujawniać miesięczne dochody na żądanie zarządu spółki. Nie ma chleba? Jedzcie ciastka. Zarząd jest nieugięty, dopóki sprawy szeroko nie opisują lokalne media. Wtedy wycofuje się z nowego planu. Przynajmniej tymczasowo. A galeria, która się otworzyła, świeci pustkami przez cały tydzień.
Wszystko to doświadczenia drobnego handlu z Warszawy i jej okolic. Tego handlu, który ma być solą polskiej przedsiębiorczości.
Tak mały, że niepoliczalny
Rodzinny, drobny, bazarowy i osiedlowy handel. To w jego obronie pojawił się pomysł podatku handlowego płaconego w wielkim skrócie tylko przez duże sieci handlowe. To jemu też ma dopomóc zakaz pracy w niedzielę, bo przecież obok obrony praw pracowników hipermarketów zmuszanych do pracy nawet w ten dzień wolny od pracy pojawia się też inny argument, choć nieformułowany wprost: utrudnić wielkim, zagranicznym sieciom zarabianie, a tym samym nastąpi wzmocnienie rodzimego handlu. – Sieci przecież od lat mają uprzywilejowaną pozycję. Pozycję, z którą drobny biznes nie ma szansy zawalczyć. Teraz zaś sytuacja może stać się choć trochę bardziej wyrównana – mówi nam Alfred Bujara z Sekcji Krajowej Pracowników Handlu NSZZ „Solidarność”. – Szeroko konsultowaliśmy projekt ustawy z organizacjami zrzeszającymi polskich pracodawców z branży handlowej. Zarówno sieci, jak i drobnych kupców, i oni są za – dodaje Bujara.
Jednak jak powszechnie jest z tym „za” u drobnych kupców, tego Bujara nie wie, bo to – delikatnie mówiąc – rynek mocno rozdrobniony, a więc trudny do zbadania.
Sektor niewyspecjalizowanego handlu detalicznego, inaczej zwanego drobnopowierzchniowym lub małoformatowym, to w Polsce niemal 300 tys. sklepów i sklepików. 96,6 proc. z nich to sklepy nieprzekraczające 400 mkw., a ich obroty to łącznie jedna trzecia rynku handlu detalicznego. Pracuje w nich zaś aż 406 tys. osób. Czyli całkiem spora armia odpowiedzialna za niemały kawałek polskiej gospodarki. Co więcej, to ten sektor, którym tak lubimy się szczycić. – Wydawało się, że co jak co, ale handlować to Polak potrafi – nasz wolny rynek zaczął się w 1989 r. od łóżek i szczęk, gdzie kupić można było wszystko. Ważne jest też to, że do drobnego handlu wciąż jesteśmy przywiązani, podobnie jak i do regularnych zakupów. Polak średnio co drugi dzień kupuje produkty spożywcze, gdy we Francji czy w Niemczech takie zakupy dokonywane są średnio raz czy dwa razy w tygodniu – zauważa Marcin Wroński z Partii Razem.
A mimo to drobny handel, i to nie od roku czy dwóch, tylko już latami, jest w poważnym kryzysie. Małe sklepy, owszem, mają jeszcze spore udziały w rynku, ale z roku na rok coraz bardziej one topnieją. Jak bardzo? W 2008 r. 51 proc. wszystkich placówek handlowych stanowiły sklepy małoformatowe, a już w 2015 r. było ich według szacunków GFK Polonia zaledwie 37 proc.
Według danych innej firmy analitycznej Roland Berger w latach 2007–2014 z polskiego rynku zniknęło 25,3 tys. małych sklepów. Największy spadek odnotowano w latach 2008–2009, kiedy z rynku wyparowało 6,9 tys. sklepików. Największy aż do tego roku. Bo pod koniec 2015 r. po raz pierwszy ich liczba spadła poniżej 300 tys. W kolejnych sześciu miesiącach zniknęło już 4,2 tys. placówek detalicznych, podczas gdy w poprzednich latach zamykano ich maksymalnie 6–7 tys. rocznie – to dane zebrane przez wywiadownię gospodarczą Bisnode Polska.
Według prognoz Rolanda Bergera w 2018 r. rzeź sklepików ma postępować w takim tempie, że ostanie się ich zaledwie 70,5 tys. Kolejna firma badawcza Euromonitor International idzie jeszcze dalej i prognozuje, że w 2025 r. liczba sklepów osiedlowych w Polsce ledwie przekroczy 30 tys., osiągając tym samym najniższy poziom w Europie.
W efekcie kurczy się, i to wyraźnie, ten rynek pracy. Dla przykładu: obecnie regularnie biznes na targowisku prowadzi już tylko nieco ponad 98 tys. przedsiębiorców. Jeszcze rok temu było ich o 1,6 proc. więcej. Natomiast w ciągu ostatnich pięciu lat ubyło 7 proc. targowych handlarzy. W 2010 r. na targowiskach działało bowiem 106 tys. punktów handlowych.
Co więcej nie widać też specjalnej ochoty do kontynuowania tej handlowej tradycji. Aż 60 proc. właścicieli sklepów deklaruje, że ich dzieci nie chcą przejąć biznesów. Młode pokolenie woli sprzedać lub oddać w dzierżawę sklepy, niż brać udział w coraz ostrzejszej walce z dyskontami i marketami.
Innych danych brak
Ale gdy makroekonomicznych danych o drobnym handlu nie brakuje, to zupełnie inaczej ma się sytuacja z informacjami o jakości pracy w tym sektorze.
Podpytuję ludzi zajmujących się analizami handlu w Polsce.
Rafał Momot z Fundacji Republikańskiej, autor raportu „Rynek detalicznego handlu spoz˙ywczego w Polsce”: – Skupiałem się raczej na sieciach wielkopowierzchniowych i ich wpływie na handel. Oczywiście drobny handel też jest ważny, ale nie znam danych mówiących o tym, jak wygląda w nim jakość pracy. Chyba jednak jest nie tak źle jak w dużych sieciach.
Doktor Jan Czarzasty, ekspert Instytutu Spraw Publicznych od rynku pracy i dialogu społecznego, pisał pracę doktorską o sklepach wielkoformatowych: – Nie, drobnym handlem się nie zajmowałem i przyznam się, że nie przypominam sobie żadnych większych badań tej grupy zawodowej.
Badaczka Agata Chełstowska, by sprawdzić, jak wygląda sytuacja kobiet pracujących jako kasjerki, sama zatrudniła się na tym stanowisku. – Ale nie w małym sklepie. Interesowały mnie duże sieci.
Może więc związki zawodowe będą miały większą wiedzę na temat warunków pracy w sklepikach i sklepiczkach? Inicjatywa Pracownicza rozkłada ręce. Rzecznik Solidarności odsyła do Związku Rzemiosła Polskiego (no bo niby rzemiosło, ale może o handlu też coś wie), ale radzi pogadać też z ich ekspertem od handlu wielkopowierzchniowego. Bardzo aktywnym, bo obecnie lobbującym za wprowadzeniem zakazu handlu w niedzielę.
– Jesteśmy związkiem zawodowym, opiekujemy się pracownikami zatrudnionymi w tych miejscach, gdzie działa Solidarność, i pomagamy im, na to pozwalają nam przepisy prawa. Ale przecież nie bez powodu ludzie wciąż organizują się w związki. Powód jest oczywisty: pogarszające się warunki pracy. Związki założyli pracownicy w zagranicznych sieciach dyskontów spożywczych i w dużych hipermarketach dlatego, że potrzebowali pomocy – opowiada Alfred Bujara z NSZZ „Solidarność”.
– A nie jest tak, że w małych sklepach pracownicy nie zrzeszają się, bo jest to bardzo trudne? Ciężko jest założyć związek zawodowy, jeżeli w sklepie pracuje szef i jeden pracownik – mówię.
– Pracownicy często nie mają świadomości, że mogą nawet w pojedynkę przystąpić do organizacji związkowej działającej w innym, większym sklepie i wówczas zostaną objęci opieką Solidarności.
– Naprawdę tak pan uważa?
– Nie jest to proste. Ale my z nimi rozmawiamy i nie słyszymy o tak trudnych sytuacjach jak w handlu wielkopowierzchniowym. Na pewno warunki pracy nie są tam dużo lepsze, a wynagrodzenia są bardzo niskie, ale jednak jest inne obciążenie pracą, nie mają aż tak stresogennej atmosfery, gdzie przełożony wymaga coraz większej wydajności. Jest bardziej elastycznie. Zresztą sprawdzaliśmy obciążenie pracą w małych i dużych sklepach. I w tych małych jest kilkukrotnie mniejsze.
– Jak to było sprawdzane?
– To jest porównanie wartości sprzedanego towaru w stosunku do liczby pracowników. I tu pracownicy dyskontów i marketów sprzedają tego towaru kilka razy więcej. Co więcej trochę ponad dwa lata temu uruchomiliśmy portal Hiperwyzysk, na którym pracownicy handlu mogli się skarżyć na warunki pracy. I było bardzo, ale to bardzo mało takich sygnałów z drobnego handlu. Tak więc danych szczegółowych nam brakuje, ale też nie dostajemy zbyt wiele sygnałów, by tam się źle działo. W takich przypadkach każdy pracownik może się do nas zgłosić i na pewno nie zostanie bez pomocy – mówi Bujara.
Zerkam na niedziałającą już stronę Hiperwyzysk, a tam odezwa: „Stwórzmy mapę wyzysku w marketach”. Czyli raczej średnio skierowane do pracowników sklepików.
OPZZ wskazuje jako eksperta od tej branży Piotra Szumlewicza. – Nie ma co ukrywać, my też nie mamy struktur w małym handlu. W takiej drobnej przedsiębiorczości uzwiązkowienie jest na poziomie 0,08 proc., czyli jeden działacz przypada na kilkanaście tysięcy pracowników. Ale nie mamy tych struktur nie dlatego, że nie widzimy takiej potrzeby, że tam jest tak cudownie, więc związek zawodowy i pomoc nie są potrzebne. Nie mamy, bo bardzo trudno jest dotrzeć do tej niezwykle rozdrobnionej, zapracowanej do kresu sił i niemającej czasu na działania społeczne grupy. Co nie oznacza, że się nią nie interesujemy. Wręcz przeciwnie – tłumaczy Szumlewicz. I dodaje: – Praca w Biedronkach, Lidlach czy Tesco owszem, jest ciężka, owszem, zdarzają się tam mniej lub bardziej ewidentne przykłady łamania prawa. Ale jednak po przeróżnych aferach związanych z mobbingiem i wykorzystaniem pracowników jest poddana sporej kontroli społecznej. Co więcej, to jednak jest praca w pewnych stabilnych ramach, z ustalonymi godzinami, korporacyjnymi zasadami. W drobnym handlu zaś mamy do czynienia z niczym nieograniczoną wolną amerykanką – dodaje ekspert OPZZ. – W jednym miejscu będzie świetnie, a w innym pracownik pracuje niczym niewolnik.
Wreszcie trafiam na organizację, która zajmuje się drobnym handlem. Ogólnopolskie Stowarzyszenie Kupców i Drobnej Wytwórczości działa już od 15 lat i powstało właśnie dlatego, że kupcy, sprzedawcy i handlarze nie mieli swojej reprezentacji. – Trafiłam do handlu w 1989 r., czyli na samym początku transformacji. Początkowo było ciężko, ale znośnie, konkurencja była zdrowa. Po latach, gdy zaczęły wchodzić zachodnie sieci, drobny handel, choć masowy, dający utrzymanie setkom tysięcy rodzin, zupełnie nie miał wsparcia – opowiada nam Bożenna Kolba, szefowa stowarzyszenia, które obecnie za pośrednictwem podobnych regionalnych organizacji oraz bezpośrednio reprezentuje targowiska i małe sklepy. Łącznie kilka tysięcy osób. – Nie wszystkie, nawet nie większość, ale już znaczną część rynku. I staramy się, jak możemy, poprawiać sytuację tej branży. Branży, w której pracodawca i pracownik to przecież często to samo. Jak często? Nie wiem, naprawdę nie wiem, czy są jakiekolwiek szczegółowe informacje o tym, jak wygląda ta sytuacja – dodaje Kolba.
Praca za zasiłek
Spróbujmy więc zebrać rozproszone dane o pracy w drobnym handlu i złożyć z nich jak najbardziej kompletny obraz. Okazuje się, że nie jest on wcale kolorowy.
W pierwszej kolejności zarobki w handlu. Według raportu „Trendy na rynku pracy w 2016 r.” przygotowanego przez Hays Poland średnie zarobki w tym roku przedstawiają się następująco: dyrektor sprzedaży/operacyjny – średnio 25 tys., kierownik ds. sprzedaży detalicznej – średnio 18 tys., regionalny kierownik sprzedaży – 12 tys. zł, dyrektor marketu (hipermarkety) – 15 tys; kierownik sklepu (branża odzieżowa) – 5 tys., zastępca kierownika sklepu – 3,5 tys. Na niższych stanowiskach: sprzedawca (branża odzieżowa) – średnio 2,2 tys., kupiec (branża odzieżowa) – średnio 7 tys. Zaś jak podaje ubiegłoroczne badanie AG Test HR, co czwarty kasjer pracujący w markecie otrzymuje co miesiąc pensję nie mniejszą niż 2778 zł brutto, a dla 25 proc. pracujących na kasie w markecie wynagrodzenie nie przekracza 2364 zł brutto. Średnie wynagrodzenie na tym stanowisku wynosi 2634 zł brutto. Tyle że z wyjątkiem sprzedawcy i kupca w branży odzieżowej wszystko to zawody ewidentnie związane z wielkopowierzchniowym lub sieciowym handlem.
Jak jest w tym drobnym? Znowu brakuje oficjalnych wyliczeń. – Ale pewnym wskaźnikiem mogą być wyliczenia wynagrodzeń w mikroprzedsiębiorstwach. A te, jak wynika z danych GUS, są prawie dwukrotnie niższe niż w większych firmach – mówi Szumlewicz.
Rzeczywiście przeciętne miesięczne wynagrodzenie w mikrofirmach w 2014 r. (to najnowsze wyliczenia GUS) wyniosło 2257 zł brutto. Oznacza to, że pracownik takiej firmy na rękę dostawał średnio 1639 zł. To o 1723 zł brutto mniej, niż wyniosło średnie wynagrodzenie w firmach zatrudniających powyżej dziewięciu osób. – Oczywiście to dane dla całej gospodarki, ale handel jak w soczewce odbija to, co się w niej dzieje. A pamiętajmy, wiele z tych minisklepików to rodzinne biznesy, z których utrzymują się całe gospodarstwa domowe. Co więcej, raczej nie ma co się oszukiwać, że w nich mamy do czynienia z 8-godzinnym dniem pracy. To raczej zmiany po 12–14 godzin, więc jasno widać, że to jedna z najsłabiej opłacanych branż w Polsce – zauważa Wroński z Razem.
I sami właściciele tych sklepów nie mają tu specjalnie wielkich nadziei na poprawę. W 2011 r. na zlecenie Makro Cash and Carry Polska SA firma badawcza ABR SESTA przepytała właścicieli blisko 70 sklepów osiedlowych o ich ocenę pracy w tym biznesie. I już wtedy ich opinie nie napawały specjalnym optymizmem. Zdaniem ponad połowy z nich sytuacja się pogorszyła, a 12 proc. właścicieli stwierdziło wręcz, że znacznie się pogorszyła, dalszego psucia koniunktury zaś spodziewała się ponad jedna trzecia.
– Spójrzmy prawdzie w oczy: to, że tak wiele tych sklepów co roku upada, jasno dowodzi, że nie były w stanie utrzymać się na rynku. Nie były, bo były niedochodowe. Co więcej, wciąż ogromna część z tych, które jeszcze funkcjonują, też jest w takiej sytuacji. A skoro firmy są niedochodowe, to nie mają jak swoim pracownikom wypłacać minimalnej pensji. Często nie wyrabia jej nawet sam właściciel takiego punktu handlowego. Tak naprawdę więc mamy tu do czynienia z rynkiem ukrytego bezrobocia, takiej pracy za zasiłek – rozkłada ręce ekspert OPZZ.
Przytaczam opinię o „pracy za zasiłek” prezes Bożennie Kolbie i zaczynają jej się szklić oczy. – Co mam pani powiedzieć? To jest taka praca, ale dla wielu ludzi jedyna, jaką mają, nie ma innej. Gdyby była gdzieś inna, w której mogli by zarabiać po 2 czy 3 tys. zł, to przecież by do niej poszli. Ale ludzie te sklepy zakładali 15–20 lat temu i dziś już są po prostu za starzy, by dostać gdzie indziej pracę. Jedyne, co ich może czekać, to zasiłek lub wcześniejsza emerytura – mówi Kolba i tłumaczy: – A dopóki są w tym handlu, tu coś się dzieje, coś się kręci, coś się uhandluje, coś zarobi.
Żabka w każdym osiedlowym
Wszyscy zapytani o to, jak wygląda sytuacja pracownika w drobnym handlu, odnoszą się do jednej jego części w miarę znanej i skontrolowanej, czyli sieci Żabka. O tym, jak funkcjonuje ta sieć oparta na ajenturze, pisaliśmy rok temu. A funkcjonuje tak, że tysiące ajentów, czyli kierowników sklepów, pracuje, przekraczając normy pracy, ale i tak bardzo często kończy przygodę z handlem z długami sięgającymi kilkudziesięciu tysięcy złotych. Nie są w stanie upilnować trudnego systemu towarowania sklepików, promocji i marż.
Odzywam się do kilku bohaterów tego tekstu, którzy po latach prowadzenia Żabek zrezygnowali i zostali z długami. Większość z nich planowała pracować nadal w handlu, ale tym razem albo w dyskontach na kasie, albo zatrudniając się w małym sklepie. Aneta z Warszawy, która poszła do pracy w mięsnym, nadal w nim pracuje. – Pewnie, że nie jest lekko, ale szef obiecał, że da mi na koniec roku 200 zł podwyżki i wreszcie w styczniu tydzień urlopu. To będę mogła wtedy do córki pojechać. No tak, nie miałam jeszcze urlopu, bo sama pani wie, jak jest, za mało ludzi w pracy, nie ma kiedy brać wolnego – opowiada nam Aneta. Ta 60-latka wciąż nie ma wyjaśnionej sytuacji z Żabką, według wyliczeń sieci zalega jej kilka tysięcy złotych. – Nie bardzo z czego mam spłacać bo 1700 zł, które zarabiam, to ledwo wystarcza na pokrycie czynszu, opłat i na jedzenie. Dobrze, że mięso i wędliny praktycznie za darmo od szefa dostaję. Praca po 8 godzin dziennie? Chyba pani żartuje. Owszem, otwieramy o 8, ale najpóźniej o 7 trzeba być i rozpakować towar, a po zamknięciu o 18 jeszcze posprzątać – opowiada ręce kobieta, która dostała umowę na pół etatu i nie ukrywa, że tylko od niego ma płacone podatki i ZUS, a reszta jest jej płacona bez umowy. – Ale ja rozumiem mojego szefa, pracuje tak samo ciężko, a nawet ciężej, bo jeszcze jeździ z samego rana po zatowarowanie i zawsze jak potrzebuję czy to do lekarza, czy gdzieś wyskoczyć w ciągu dnia, to wpada i mnie zastępuje. Pewnie, że to nie jest dobra praca, ale już raz chciałam mieć lepiej i wzięłam Żabkę i widzi pani jak to się skończyło. Byle by jakoś do emerytury wytrwać – wzdycha kobieta.
To właśnie o takiej pracy jako bardziej elastycznej mówił Bujara z Solidarności. Tyle że elastyczność elastycznością, a zapewnienie minimum praw pracy to co innego. – Mamy tu do czynienia z potwornym uśmieciowieniem i w tym wypadku mówienie o śmieciowych umowach jest jak najbardziej uzasadnione. Nie tylko wynagrodzenie jest nieadekwatne do obciążenia pracą, ale też nie ma tu zupełnie pewności miejsca pracy – podkreśla Wroński z Razem. – Ta niepewność to nagle wypowiadane umowy na lokal, zmieniane zasady najmu, podnoszenie czynszu, kolejne wymagania właściciela. Ale także pojawienie się w okolicy sklepu powyżej 400 metrów, który, jak zostało wyliczone, średnio powoduje upadek trzech, czterech sklepików z danej branży. Niepewność tak dla właściciela, jak i dla pracowników – tłumaczy Wroński.
Efektem jest masowe łamanie prawa pracy. – I znowu, nie wiemy jak bardzo powszechne. Nie ma co się oszukiwać: Państwowa Inspekcja Pracy trafia do nielicznych małych sklepów, zresztą czego można by się spodziewać, skoro rocznie przeprowadza ledwie 70 tys. kontroli w całym kraju. Tak więc w większości to takie ciche, niezbadane łamanie prawa, mobbing, przeciążenie pracą – rozkłada ręce Szumlewicz.
Ale jak duża może być jego skala, widać po ostatniej masowej kontroli PIP. Inspekcja 15 sierpnia sprawdziła, jak wygląda stosowanie się do zakazu handlu w święta. Inspektorzy sprawdzili 1176 małych sklepów i 291 placówek wielkopowierzchniowych. W hipermarketach stwierdzono złamanie prawa w trzech sklepach: jeden należał do sieci franczyzowej (jeden pracownik świadczył pracę polegającą na sprzedaży towarów), a dwa – do międzynarodowej sieci hiper- i supermarketów (pracę wykonywało trzech pracowników ochrony wewnętrznej zatrudnionych przez sieć). Na 554 małe, działające w tym czasie sklepiki w 109 pracę wykonywali pracownicy lub osoby zatrudnione na podstawie umów cywilnoprawnych. Łącznie, mimo zakazu handlu, pracowało 149 osób. Co więcej, przy okazji ustalono, że 181 pracowników nie zostało poddanych profilaktycznym badaniom lekarskim: wstępnym, okresowym i kontrolnym, 223 osób nie przeszkolono w zakresie bezpieczeństwa i higieny pracy, osiem osób świadczyło pracę bez zawarcia umowy na piśmie, a czterech osób nie zgłoszono do ubezpieczenia społecznego.
– I nawet trudno tych handlowców za to potępiać, bo oni działają tak, by jakoś przetrwać. Rzadko kiedy stać ich na etaty dla pracowników, nie mówiąc już o księgowej – ocenia Wroński. – Zresztą to oczywiście nie jest tylko wina samej branży. Przez lata była zostawiona sama sobie. Samorządy nie prowadziły żadnej, ale to żadnej polityki przestrzennego wsparcia dla handlu, pozwalając nie tylko na otwieranie kolejnych sklepów o takim samym asortymencie w odległości czasem kilkudziesięciu metrów od siebie, ale też nie interesował ich wpływ hipermarketów i dyskontów na lokalną przedsiębiorczość. Nie ma też wciąż żadnych publicznych polityk wspierających spółdzielczość i rozwój kompetencji biznesowych w tej branży – dodaje działacz Razem.
Przytakuje mu Szumlewicz: – To, co chcielibyśmy widzieć, czyli idylliczny obraz rodzinnego handlu, dziś tak naprawdę jest katorżnicza walką o przetrwanie. Owszem, w Europie Zachodniej mały handel jest i daje sobie nieźle radę, ale tam budował pozycję przez dekady. I w większości jest wyspecjalizowany, skierowany tylko do wąskich grup klientów. A u nas każdy, kto nie miał pracy i szans na nią, zakładał mały sklepik i liczył, że jakoś to będzie. Tyle że już dłużej tak się po prostu nie da.
A pomysły na pomoc są tak nietrafione jak nowy plan opodatkowania sprzedaży detalicznej: liniowo 1–1,5 proc. obrotu bez kwoty zwolnionej od podatku. Co dla wszystkich, którzy nie odprowadzają CIT albo PIT, będzie nowym sporym obciążeniem. I jak pisaliśmy w DGP, dla drobnego handlu o rentowności na poziomie 1 proc. po prostu zabójczym.
Pewną nadzieję w branży wzbudził podatek handlowy. – Ale to za mało. Można zrobić o wiele więcej. My od lat walczymy i wreszcie osiągamy sukcesy – tłumaczy Kolba i dodaje, że stowarzyszenie było współtwórcą powołania Rady Konsultacyjnej przy Ministrze Gospodarki, było też na spotkaniu w Radzie Dialogu przy Prezydencie RP. – Także samorządy zaczynają współpracować ze środowiskiem kupieckim. Pierwsze osiągnięcia mamy w miastach, które zaczynają właśnie rezygnować z pobierania opłaty targowej. A to dla kupców już jest spora pomoc, bo jednak obniża koszty funkcjonowania o nawet 300–400 zł miesięcznie – dodaje prezes. Opłata targowa, o której mówi, to pomysł z 1951 r. będący sankcją wobec prywaciarzy. Czyli choć ustrój się zmienił ćwierć wieku temu, to wciąż w większości samorządów handlarze są karani za to, że są handlarzami. – Takich ułatwień można wprowadzić naprawdę więcej. Inaczej gdzie ci ludzie wylądują? Tylko na bezrobociu albo na kasach w hipermarketach.
PS Nie ma sensu tego tekstu komentować, wysyłając mnie do pracy w sklepie. Doskonale wiem, jak to wygląda. Od ponad 20 lat pomagam rodzicom mającym taki oto drobny biznes, pracującym po 14 godzin dziennie przez 6 dni w tygodniu. Choć „biznes” to raczej słowo na wyrost. Jedyne, co ich obecnie czeka, to najniższa emerytura, bo przez lata płacili minimalny ZUS.
Rodzinny handel to dziś katorżnicza walka o przetrwanie. W Europie Zachodniej daje sobie nieźle radę, ale tam budował pozycję przez dekady. A u nas każdy, kto nie miał pracy i szans na nią, zakładał mały sklepik i liczył, że jakoś to będzie. Tyle że już dłużej tak się po prostu nie da – mówi Piotr Szumlewicz z OPZZ

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej