Wbrew panice w mediach pszczół w Polsce jest coraz więcej. I nie jest to zasługa hobbystów, którzy bawią się w miejskich pszczelarzy, lecz tych, dla których to normalny biznes.
Wstać trzeba jeszcze, jak jest ciemno. Późną wiosną i latem, a to wtedy wozi się pszczoły na pożytki, jakoś w okolicach czwartej nad ranem. Trzeba dojechać na pasieczysko, czyli miejsce, gdzie trzyma się ule z rodzinami pszczelimi, i całą operację przeprowadzki pasieki – pszczelego miasta – zacząć od zatkania wylotków. To drzwi do ula, przez które pszczoły wlatują i wylatują. Jako że te owady do nocnych marków nie należą, w ciemnościach po okolicach się nie włóczą i noce spędzają w gronie własnym, to zamknięcie drzwi przed świtem na klucz powoduje, że praktycznie wszyscy zainteresowani wezmą udział w przeprowadzce. Technologie wożenia pszczół są różne, ale zazwyczaj ule trzeba wstawić na przyczepę. Ponieważ mają one po kilka korpusów (to pudełka, do których wkłada się plastry, takie piętra w pszczelim bloku), to najpierw trzeba je związać pasem, a później przenieść. Zazwyczaj podjeżdża się jak najbliżej, by nie nosić daleko. Bo taki pszczeli dom to co najmniej kilkanaście kilogramów. Pół biedy, jak na przyczepie układa się dolny rząd. Ale już gdy ustawia się kolejną warstwę, ten ciężki, nieporęczny pakunek trzeba podnieść na wysokość ponad metra. I to wszystko, utrzymując ule w poziomie, tak by nie naruszyć pszczelego gniazda w środku. Jeśli robi się to samemu, uli jest 20–30, jest godzina piąta rano i człowiek jest zlany potem, to wtedy opowieści pszczelarzy narzekających w telewizji śniadaniowej na to, że pszczoły giną, są perspektywą dość odległą.
Jesteśmy bowiem świadkami zbiorowego złudzenia. Co kilka tygodni bądź miesięcy przez media przewija się fala doniesień o tym, jak to pszczoły są zagrożone przez tajemnicze znikanie, jak zaraz będziemy musieli sztucznie zapylać kwiaty (tu często pojawiają się obrazki z Chin, gdzie ludzie już to robią) i że zaraz miód naturalny może stać się niedostępnym rarytasem. Tymczasem liczby pokazują zupełnie co innego. Według danych Głównego Urzędu Statystycznego jeszcze w 2005 r. w Polsce mieliśmy niecałe 830 tys. rodzin pszczelich. Tymczasem w 2010 r. było ich już ponad 870 tys., a w 2014 r. już prawie 970 tys. Podobny trend występuje, jeśli chodzi o liczbę pszczelarzy. W 2005 r. było ich nieco poniżej 37 tys. (zarówno tych zrzeszonych, jak i niezrzeszonych), w 2014 r. już ponad 40 tys.
– Te dane i tak są niedoszacowane. Jeśli spojrzeć np. w rejestry powiatowych lekarzy weterynarii, to wychodzi, że rodzin pszczelich mamy w Polsce ponad 1,4 mln, a pszczelarzy ponad 60 tys. Moim zdaniem faktycznie liczba rodzin to jakieś 1,1–1,2 mln – wyjaśnia profesor Jerzy Wilde, kierownik Katedry Pszczelnictwa Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie. – Ta różnica wynika z tego, że system nie przewiduje żadnych sankcji za niewyrejestrowanie rodzin pszczelich. Dochodzi np. do takich sytuacji, że po śmierci starszego pszczelarza rodzina sprzedaje ule, a nowi właściciele je rejestrują. Ale to nie zmienia faktu, że tendencja wzrostowa jest widoczna od lat – dodaje ekspert.
Według Rocznika Statystycznego Rolnictwa publikowanego przez GUS zdecydowana większość pszczelarzy (prawie 60 proc.) ma poniżej 20 rodzin pszczelich. 30 proc. wszystkich zajmujących się pszczelarstwem ma od 21 do 50 pni (czyli uli). Tylko nieco ponad 2 proc. ma ponad 80 rodzin – od takiego limitu można ich nazywać pszczelarzami zawodowymi. Większość pasiek w Polsce znajduje się przy domach pszczelarzy, zajmują się nimi ludzie starsi, dla których jest to hobby, do którego nie trzeba dopłacać, a czasem nawet można wyjść na lekki plus. Z punktu widzenia ekonomicznego są one mało efektywne, ale za to dają dużo radości i, co nie jest bez znaczenia, dzięki nim lepiej zapylana jest okoliczna roślinność. Dla części jest to dodatkowe źródło dochodu, a tylko nieliczni się z pszczół faktycznie utrzymują. Ale to oni odpowiadają za dużą część miodu, który spożywamy, ponieważ ich pszczoły są znacznie bardziej wydajne. Jak informuje Stowarzyszenie Pszczelarzy Zawodowych, pomimo że „jest organizacją zrzeszającą tylko pół procentu pszczelarzy w Polsce, to należy do nich prawie 45 tys. rodzin, czyli ok. 6 proc. wszystkich rodzin pszczelich, z których produkuje się i sprzedaje około 15 proc. pozyskiwanego w Polsce miodu”.
Świat przestaje istnieć
Gdy już się załaduje pszczele miasto na przyczepę, to – jeśli wszystko idzie zgodnie z planem – ma się kilkadziesiąt minut oddechu i świadomość, że najgorsze już za nami. Ale nie zawsze idzie dobrze. Czasem samochód zakopie się na zroszonej rosą łące i wyjazd na drogę zamiast 30 sekund zajmuje 30 minut. Czasem jakiś ul okaże się nieco źle spasowany i jego mieszkańcy postanowią rozejrzeć się po okolicy w sposób spontaniczny, bywa że dla pszczelarza bolesny – kilkadziesiąt użądleń podczas przewozu to nie jest rzadkość. Bywa też tak, że przyczepa nie jest tak idealnie zapakowana, a pasy transportowe tak dobrze przymocowane, jak się na początku wydaje. Po dojechaniu na wcześniej upatrzone miejsce (by go użyć, trzeba porozmawiać z właścicielem gruntu, zazwyczaj rozliczenie sprowadza się do kilku – kilkunastu słoików miodu) pozostaje już tylko rozstawienie stojaków, przeniesienie uli i ponowne otwarcie drzwi do pszczelich domów. W przypadku bardzo ciepłych czerwcowych poranków bywa tak, że po takiej przeprowadzce mieszkańcy gwałtownie pragną wyjść na zewnątrz i się nieco przewietrzyć. Jest to spowodowane wysoką temperaturą w środku. Lepiej wtedy nie stawać im na drodze. – Wożenie poranne było tak irytujące, że zmieniłem rytm pracy i robię to nocą. Wtedy nie stresuję się, że zaśpię. Wieczorem wszystko przygotowuję, zazwyczaj udaje mi się załadować pszczoły, jeszcze zanim zapadnie zupełna ciemność. Rozładunek to już oczywiście z latarką, ale w domu jestem koło drugiej, tak więc noc nie jest zupełnie zarwana – opowiada Tomasz Wysokiński, który pszczoły zaczął hodować osiem lat temu i dziś ma 60 rodzin. – Dlaczego to robię? Oczywiście bardzo ważny jest czynnik finansowy. Ale pszczoły to też po prostu świetne, bardzo wdzięczne zajęcie. Gdy otwiera się ul, delikatnie dymi i patrzy na to, co one tam w środku robią, cały świat przestaje istnieć. Dzięki temu człowiek też znacznie lepiej rozumie cykl natury. Gdy w kwietniu z perspektywy miejskiej trwa dziwna pora roku między zimą a wiosną, w ulach praca wre już w najlepsze i widać, jak gwałtownie wszystko budzi się wtedy do życia – mówi pszczelarz, który prowadzi również agroturystykę pod znamienną nazwą Siedlisko Pasieka.
Ciężko zrozumieć, skąd to nieporozumienie w kwestii pszczelej. Trudno podejrzewać dziennikarzy o wielki spisek, to raczej po prostu lenistwo i brak elementarnej rzetelności przy sprawdzaniu danych. Być może wynika to z tego, że w ostatnich latach faktycznie zwiększyła się liczba Varroa, pajęczaka powodującego chorobę zabijającą pszczoły. A nie wszyscy pszczelarze są przyzwyczajeni do tego, że można ją stosunkowo prosto i bezpiecznie dla miodu leczyć. Jeśli się tego nie robi, to faktycznie po zimie zamiast 10 proc. ubytków można mieć 90 proc. I uwierzyć w teorie o tajemniczej chorobie pszczół. Ważne jest też to, że w mediach częściej przebijają się takie akcje, jak choćby ta, że pasieki na terenie Sejmu stawiają posłowie martwiący się o to, że te owady masowo wymierają. Mniej natomiast słyszy się o tym, że ubiegły rok pod względem ilości zebranego miodu był wybitny.
Poza tym zdecydowanie lepiej brzmi dramatyczny tytuł: „Kto uratuje pszczoły?”, niż po prostu: „Pszczelarstwo to dobry biznes”. – Na pewno jeśli w społeczeństwie jest przeświadczenie o złej sytuacji wśród pszczelarzy, to łatwiej wtedy uzasadnić wszelkiego rodzaju zapomogi czy unijne dotacje. W interesie tych, którzy mają pszczoły, nie jest to, by w świat szła informacja, że na tym można dobrze zarobić. Poza tym pszczelarze lubią narzekać – śmieje się prof. Jerzy Wilde. Warto mieć świadomość tego, że dziś, będąc pszczelarzem zrzeszonym, czyli takim, który jest członkiem licznych organizacji pszczelarskich, jak choćby Stowarzyszenia Pszczelarzy Zawodowych czy Polskiego Związku Pszczelarskiego, można liczyć na unijne wsparcie finansowe. Dotowane są m.in. ule czy taki osprzęt pszczelarski, jak choćby miodarka, czyli urządzenie, dzięki któremu można wydostać miód z plastrów.
Na słodko
A miodów jest wiele odmian. Może być bardzo słodki rzepakowy, cierpki gryczany, produkowany głównie w górach spadziowy, chyba najdroższy wrzosowy itd. Rodzaj miodu zależy od tego, gdzie i kiedy to miasto pszczele, czyli pasieka, zostanie zbudowane czy raczej postawione. Na początku sezonu można pozyskać miód mniszkowy. Mniszek pospolity nazywany mleczem łatwo spotkać nawet w miastach. Kwitnie na żółto, potem kwiaty przeobrażają się w dmuchawce. Ale te kwiaty nektarują (czyli wytwarzają surowiec miodowy) i pszczoły chętnie produkują z nich miód. Później, w pierwszych dniach maja (choć to zależy nieco od geografii, na południu Polski, gdzie jest cieplej, zwyczajowo dwa tygodnie wcześniej niż na chłodniejszej północy), wędrowne miasta przemieszczane są w okolice pól rzepakowych. Choć pszczoła w poszukiwaniu nektaru może polecieć i na odległość dwóch kilometrów, to zawsze najbardziej korzystne z punktu widzenia ekonomii jest postawienie pasieki jak najbliżej pożytku, najlepiej w samym środku, tak by pszczoły były otoczone roślinami miododajnymi. Każdy przelot wymaga energii. W związku z tym im droga do kwiatów bliższa, tym ilość miodu w ulu większa.
Kiedy rzepak przekwitnie, pasieki wędrowne przewożone są w rejony, gdzie swój najlepszy czas mają inne rośliny miododajne, np. malina, lipa czy nieco później gryka. Jeśli chodzi o spadź (wytwarzają ją mszyce głównie na drzewach iglastych), to jej pojawienie się jest zróżnicowane w czasie i trudno przewidywalne. Najpóźniejszym pożytkiem jest za to wrzos, który zazwyczaj pojawia się pod koniec sierpnia. Ale w tym przypadku ryzyko jest stosunkowo duże. Jak zawsze w biznesie pszczelim, podstawową rzeczą jest pogoda. Dni powinny być słoneczne, ale jednocześnie na tyle deszczowe, by rośliny miały wystarczająco dużo wilgoci, co pozwoli im nektarować. Czasem wycieczka na wrzosy może przynieść nawet po 10 kg miodu wrzosowego z rodziny, czyli prawie tysiąc złotych. Ale równie dobrze może z tego nic nie wyjść, a po takiej wyprawie przygotowanie rodziny do dobrego zimowania bywa bardzo trudne.
Dla tych, którzy faktycznie żyją z uli, pszczelarstwo to normalny biznes, w którym liczą się zasadniczo dwie sprawy: przychody i rozchody. Jeśli chce się zwiększyć te pierwsze, to pszczoły wozi się na różne pożytki czy dodatkowo pozyskuje pyłek kwiatowy zbierany przez owady. Oczywiście lata bywają różne, czasem bywa za zimno, czasem za ciepło, ale dobremu pszczelarzowi w dobrym roku potrafi na czysto zostać nawet tysiąc złotych z jednej rodziny pszczelej. To wystarcza, by dofinansować te lata, w których przychody są znacznie słabsze.
Miód można sprzedawać detalicznie w słoikach – czyli samemu, np. na rynku, bądź dostarczać do sklepów. Prosta zależność jest taka sama jak w każdym handlu – im mniejsza ilość (słoik), tym wyższa cena za litr. A ta w detalu waha się od ok. 25 zł do 70–80 zł za litr w zależności od rodzaju. Do najtańszych należy miód rzepakowy, do najdroższych wrzosowy, ale to również pochodna urodzaju. Cena w skupie to zazwyczaj kilkanaście złotych, lecz bywa, że np. za miód gryczany można dostać dwadzieścia kilka złotych. To zależy od sezonu.
Oczywiście oprócz przychodów są również koszty. Cena ula to w zależności od rodzaju i wkładu pracy własnej od ok. 100 do 500 zł. Potrzebne są również pracownia pszczela, odstojniki na miód, miodarka itd. Ale to inwestycje jednorazowe, starczają na wiele lat.
Matka pszczela nieunasienniona (czyli taka, która by czerwić, musi odbyć lot godowy, który niesie ze sobą pewne ryzyko niepowodzenia) kosztuje ok. 20 zł. Unasienniona (naturalnie bądź sztucznie) kosztuje ok. 50 zł. Zupełnie inną gałęzią biznesu pszczelarskiego jest zresztą hodowla matek i pszczół. Ale to już zajęcie naprawdę niszowe – w Polsce mamy tylko kilkadziesiąt tego typu przedsięwzięć.
Warto też zaznaczyć, że jak w każdym biznesie, także wśród pszczelarzy zdarzają się zwyczajni oszuści. W tym wypadku jest to wyjątkowo proste, ponieważ zwykły zjadacz chleba, a raczej chleba z miodem, praktycznie nie ma szans, by oszustwo spostrzec. A w tej materii można wiele. Leczyć zakazanymi w Polsce antybiotykami (nie mylić z lekami na warrozę) czy podkarmiać pszczoły pochodnymi cukru w trakcie sezonu. Normalnie robi się to przed zimą – chodzi o to, by owady przetworzyły go na pokarm, który będą zjadać od października do kwietnia. Tymczasem można też syrop cukrowy czy różne inne pochodne cukru (tzw. inwert) podsunąć im, gdy wokół wszystko kwitnie. I wtedy zamiast z danego pożytku mieć np. 10 kilogramów miodu, można go mieć 20 kg. Taki zabieg jest trudno wykrywalny, nawet gdyby miód jakimś przypadkiem trafił do badań laboratoryjnych. Bywa też tak, że po wczytaniu się w etykietkę miodu „regionalnego” kupowanego w sklepie można się dowiedzieć, że pochodzi on z krajów... spoza Unii Europejskiej. Oszustwo? Nie. Po prostu wykorzystywanie naiwności klientów.
Romantyczna wizja pszczelarstwa, tego, że ktoś ma cztery ule i to jego pasja, jest oczywiście prawdziwa. Jednak równie prawdziwa jest wizja pszczelarstwa jako biznesu podobnego do tysiąca innych i czasem podobnie jak inne branże nieco lepkiego i mętnego, czasem bardzo słodkiego.