Gdy ubrane na czarno kobiety zalały polskie miasta oburzone planami zaostrzenia prawa aborcyjnego, pojawiła się teoria, że ten okołoaborcyjny zamęt jest wyreżyserowany po to, żeby przykryć inne działania rządu. Jakie? Wprowadzenie CETA, umowy o wolnym handlu między Kanadą a Unią Europejską.
Dziennik Gazeta Prawna
OPINIA
Co zdaniem naszych domorosłych teoretyków spisku tak bardzo chcą ukryć politycy? Pierwsze zastrzeżenie jest natury prawnej: Komisja Europejska zarządziła wbrew woli niektórych państw, że umowa ma wejść w życie jeszcze przed ratyfikacją. Drugie – i na tym się skupmy – ma charakter gospodarczy. Jak twierdzą krytycy, znosząc bariery handlowe (m.in. cła), doprowadzi do zalania Polski tanią żywnością, co wykończy nasze rolnictwo. Jakby tego było mało, żywność ta będzie gorsza niż nasza i w dodatku zmodyfikowana genetycznie. To nie koniec. Kanadyjskie koncerny zyskają możliwość dochodzenia odszkodowań wobec danego kraju, jeśli uznają, że nowo wprowadzone ustawodawstwo ogranicza ich zyski.
Lance do boju, szable w dłoń, umowę CETA goń! Goń! Goń!
Anty-CET-owa narracja zyskała popularność od lewicy do prawicy. Niestety, argumenty używane przez jej propagatorów brzmią jak wyjęte z „podręcznika małego protekcjonisty”. Dla przypomnienia: w protekcjonizm nie wierzy nawet Paul Krugman, ekonomiczny guru postępowej lewicy. Żeby się o tym przekonać, wystaczy zajrzeć do jego książki „Pop Internationalism”, w której broni wolnego handlu.
Czy w wyniku wprowadzenia CETA naprawdę grozi nam zalew taniej żywności?
Większa konkurencja prowadzi do wzrostu, a nie do obniżenia się średniej jakości produktów. Można się z tym nie zgadzać, ale żeby ta niezgoda miała sens, potrzeba czegoś więcej niż uporu. Potrzeba kontrteorii podważającej 200 lat pracy współczesnych ekonomistów.
Ale czy w ogóle słowa „grozi” i „zalew” są tutaj na miejscu? Jeśli żywność faktycznie będzie tańsza, to co w tym – dla mnie jako dla konsumenta – złego? I wcale nie musi być niższej jakości niż to, co mamy na rynku. Przecież już teraz w naszych sklepach można znaleźć towary, które pożywieniem bezczelnie nazywa wyłącznie sprzedawca. Jeśli ktoś jest przywiązany do jedzenia dobrej jakości, musi wydać na nie odrobinę więcej. Ile? Ma wybór między towarami różnej jakości i ceny. Tego wyboru bez konkurencji by nie miał. Jeśli zaś ktoś nie chce kupować żywności GMO, powinien lobbować za wprowadzeniem obowiązku jej oznaczania, a nie za jej zakazem. Chyba że uważamy, że mamy prawo nasze preferencje spożywcze narzucać innym.
Zwykli Polacy – z wyjątkiem pracowników organizacji pozarządowych, przedstawicieli związków zawodowych i stowarzyszeń rolniczych – doskonale to rozumieją. Gdyby nie rozumieli, to czy tania Biedronka albo Lidl robiłyby taką furorę, a drogie, snobistyczne i, no cóż, polskie delikatesy Alma zgłaszałyby wniosek o upadłość?
Zastrzeżenie, że na imporcie taniej żywności straci rolnictwo, jest dęte. Po pierwsze, umowa działa w dwie strony. Bariery dotarcia na rynek kanadyjski także będą mniejsze, co ułatwi eksport naszej – rzekomo zdrowszej – żywności.
Po drugie, to oczywiste, że w warunkach większej konkurencji jacyś producenci stracą. Tak jest w każdej branży. Skąd więc ten wysyp rzeczników akurat branży rolniczej? Naprawdę aż tak szkoda nam rolników? Tych samych, których krytykujemy za niechęć do porzucenia KRUS na rzecz wspólnego ZUS? Tych samych, którzy nie płacą podatku dochodowego, a my musimy? Tych, którzy zgarniają wielkie dotacje z Unii na dopłaty do produkcji, upraw i hodowli? Odpowiedź jest prosta: z niezrozumienia sytuacji gospodarczej naszego kraju. Sektor rolniczy w Polsce jest w wyniku mocnej pozycji rolniczych lobbystów zacofany, niewydajny i wciąż zatrudnia zbyt wiele osób, które mogłyby pracować w usługach czy przemyśle, lepiej służąc rozwojowi Polski. Są to bowiem sektory wnoszące więcej wartości dodanej od rolnictwa. Globalnie rolnictwo traci na znaczeniu i uporczywa terapia utrzymująca je w obecnym kształcie może tylko szkodzić. Zagraniczna konkurencja może zaś pomóc w racjonalizacji naszego podejścia do tego sektora.
A co z kwestią ewentualnych roszczeń odszkodowawczych ze strony firm wobec poszczególnych krajów UE? Tutaj sytuacja jest bardziej skomplikowana. Jeśli jesteś inwestorem i otworzyłeś w Polsce sieć sprzedaży elektronicznych papierosów, nie ucieszysz się, jeśli zostaną zdelegalizowane. Stracisz. Czy powinno uprawniać cię to do pozwania państwa o odszkodowanie? Nie. Państwo nie ma własnych pieniędzy. Nie można domagać się, by za błędy legislatorów płacili Bogu ducha winni podatnicy. A takie mechanizmy CETA tworzy.
I tutaj zbliżyliśmy się do zasadnej krytyki tej, ale i każdej innej umowy o wolnym handlu. Ich szkodliwość nie bierze się stąd, że znoszą bariery, ale stąd, że faktycznie mnożą przepisy, uszczegóławiają regulacje, tworzą od nich wyjątki, dają przywileje. Komplikują prawo, utrwalają państwo biurokratyczne i przeregulowane.
W konsekwencji zaś utrwalają zależności pomiędzy państwem a wielkim biznesem. Tworzą środowisko, w którym nie można działać bez politycznego błogosławieństwa – a na kupno tego sakramentu, czyli wykorzystanie narzędzi lobbingowych, stać tylko dużych .
I z tych powodów ja też sprzeciwiam się CETA. I wśród „wolnorynkowców” wcale nie jestem wyjątkiem. Każdy konsekwentny ekonomista wolnorynkowy zgłasza podobne zastrzeżenia. Jak to ujął prof. Vilfredo Pareto już w 1901 r.: „Jeśli akceptujemy wolny handel, istnienie umów handlowych jest zbędne. Nie potrzeba ich, ponieważ to, co mają w zamierzeniu naprawiać, nie istnieje, a każdy naród pozwala na import i eksport każdego towaru”.