Mówi się czasem, że prawo aborcyjne albo stosunek do migrantów to sprawy światopoglądowe. Spoza twardego rdzenia spraw ekonomicznych. Prawda jest jednak dużo bardziej skomplikowana.
Kilka lat temu modna była „Freakonomia” Stevena Levitta i Stephena Dubnera. Autorzy książki zwrócili uwagę m.in. na to, że liberalizacja prawa aborcyjnego (stało się to w latach 70. XX w. w wyniku decyzji Sądu Najwyższego w sprawie Roe vs. Wade) była jedną z najbardziej brzemiennych (nomen omen) w skutki decyzji politycznych w najnowszej historii USA. Ich argumentacja brzmiała tak: to nie programy typu zero tolerancji Rudolpha Giulianiego i innych „szeryfów” doprowadziły do znaczącego spadku przestępczości w amerykańskich miastach w latach 90. Ten spadek wynikał z faktu, że z łatwiejszego dostępu do aborcji skorzystało całe pokolenie matek z klas niższych. W których to klasach (przy wysokim poziomie rozwarstwienia) prawdopodobieństwo wejścia w konflikt z prawem było i jest niezwykle wysokie.
Na takie stawianie sprawy oburzyli się liberalni komentatorzy, którym zapachniało tu eugeniką niosącą nieuchronne skojarzenia z eksperymentami nazistowskimi. Niby dostawali nowe praktyczne argumenty do ideowego starcia z ruchem pro-life, ale woleli ich nie dostrzegać. Podobnie zresztą sympatyzująca z obrońcami życia część prawicy nie bardzo chce przyznać, że gdyby prawo aborcyjne zostało zaostrzone, to nierówności w dostępie do tego zabiegu jeszcze by się powiększyły. A przerwanie ciąży stałoby się (przepraszam za to porównanie, być może nie na miejscu) odpowiednikiem korzystania z rajów podatkowych – a więc oferty typu premium dostępnej głównie grupom społecznym zasobnym w kapitał.
Bardzo podobnie jest przy okazji dyskusji o migrantach. I tutaj przepuszczenie argumentacji różnych stron sporu przez soczewkę ekonomiczną pokazuje sporo paradoksów. Najbardziej chętny do szerokiego otwarcia granic jest oczywiście obóz liberalny, który powołuje się na ideały wolności i humanitaryzmu. Sprawa ma jednak drugie, a nawet trzecie dno. Raz, gdy powołujący się na nie liberałowie są jednocześnie pracodawcami (co się często zdarza) lub/i reprezentują lepiej sytuowane warstwy społeczne. Dla nich zwiększanie zasobu siły roboczej w kraju jest przecież znakomitym prezentem. Powiększa tzw. rezerwową armię bezrobotnych, która konkuruje z pracownikami już obecnymi na rynku, co obniża cenę pracy, czyniąc ją bardziej zastępowalną. Obecność migrantów nie przeszkadza im również w sensie klasowym. Zróżnicowanie cen nieruchomości w zachodnich metropoliach sprawia, że bogate dzielnice są poza zasięgiem ubogich przybyszów, więc pozostają etnicznie jednolite. Podobnie z instytucjami edukacyjnymi. Zwłaszcza prywatnymi. Migranci nie stanowią też zazwyczaj prawie żadnej konkurencji zawodowej dla Niemców, Francuzów czy Belgów z wyższej klasy średniej. W konsekwencji jedynymi „obcymi”, z którymi mają do czynienia, są albo ich pracownicy (sprzątanie, opieka), albo ewentualnie sympatyczny Syryjczyk czy Marokańczyk prowadzący knajpkę na rogu. W tej sytuacji naprawdę łatwo być zdeklarowanym zwolennikiem otwarcia granic w imię wolności i humanizmu.
Lewica ma z migracją trochę większy problem. Spora jej część z pobudek idealistycznych popiera aspiracje migrantów szukających lepszego życia w pierwszym świecie. Jeśli jednak lewica chce poważnie podejść do swojego ideowego dziedzictwa, to nie może zamknąć oczu na fakt, że ta ideowa sympatia stoi w sprzeczności z polityczną praktyką. A więc choćby z tym, że nagłe zwiększenie liczby migrantów faktycznie pogorszy położenie pracowników z tzw. klasy robotniczej i zwiększy presję na instytucje państwa opiekuńczego, z którego najbardziej korzysta klasa niższa i średnia. Lewica może oczywiście powiedzieć, że to nie jest problem i dla wszystkich wystarczy. Wtedy jednak powinna przeć w kierunku większej redystrybucji dochodu narodowego, czy – jak powiedziałby Marks – stopy wyzysku (ile zysku z wytworzonego dobra zatrzymuje kapitał, a ile trafia do pracownika). Jeśli jej się to nie uda, to niestety musimy sobie zdawać sprawę, że „rachunek za integrację” zostanie zapłacony przez najsłabszych. A to – nie ma się co oszukiwać – zaowocuje napięciami rasowymi i dryfowaniem klasy robotniczej w kierunku skrajnej prawicy.
Ale i prawica jest w kwestii migranckiej mocno niekonsekwentna. Zwłaszcza jeśli ta sama prawica (jak w Polsce) tak często sięga po retorykę wolnościową, przedstawiając się jako spadkobierca rodzimej tradycji insurekcyjnej, prawdziwego dorobku Solidarności. Lubi też sięgać w budowaniu politycznych narracji po język moralizatorski, przeciwstawiając go liberalnym „technokratom”. Może to świadczyć o wielkiej ideowej pustce ziejącej z samego wnętrza obozu prawicowego.
To tylko kilka przykładów dowodzących, że gdy próbujemy wchodzić na obszary światopoglądowe i staramy się spojrzeć na nie chłodnym ekonomicznym okiem, to doprawdy trudno jest się nie pogubić. Z drugiej jednak strony: czy to nie od tego mamy demokratycznych polityków, by budowali opowieści, które pomogą nam te sprzeczności w sposób wiarygodny pogodzić?

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej