- Jesteście dla nas jednym z największych rynków i sporo tu inwestujemy - mówi Reed Hastings
Wiem, że nie ujawniacie liczb, ale...
Nasze liczby są imponujące (śmiech).
W ujęciu globalnym tak, w USA połowa gospodarstw ogląda Netflixa. Ale mnie interesuje nasz rynek. Ilu macie subskrybentów w Polsce?
W ciągu dziewięciu miesięcy od startu odnieśliśmy wielki sukces i liczymy, że dotrzemy do około jednej trzeciej gospodarstw domowych w ciągu najbliższych siedmiu lat. W takim tempie rozwijaliśmy się w Wielkiej Brytanii czy w Kanadzie.
Ale polski rynek jest inny niż amerykański.
Dlaczego?
Nasi widzowie lubią polskie seriale i filmy. Na razie nakręciliście tylko stand-up comedy z polskimi komikami, ale to niskobudżetowe produkcje, planujecie zrobić wysokobudżetowy serial osadzony w polskich realiach?
Wejście w lokalną produkcję zajmuje nam z reguły dwa–trzy lata od startu w danym kraju. Tak było z „Marsylią” we Francji czy z serialem „Dark” produkowanym w Niemczech.
Stand-up jest raczej gatunkiem, który ma nikłe szanse na sukces globalny. Ale jeśli nakręcimy serial, jak „Narcos”, to ma on zdecydowanie większe szanse zyskać widzów na świecie.
Wie pan, ile produkcji było w ofercie polskiego Netflixa na początku?
Nie.
1199. To cztery razy mniej, niż Netflix miał w tym samym czasie do zaoferowania w Gujanie Francuskiej. Wiele osób było zawiedzionych ofertą.
Gujana Francuska to całkiem pokaźny rynek. Ale różnice w ofercie wynikają z prostego faktu. W krajach Ameryki Łacińskiej jesteśmy obecni od czterech lat, więc mieliśmy czas na zbudowanie oferty. W Polsce przez ostatnie miesiące liczba programów już się podwoiła. Proszę sobie zatem wyobrazić, jak będzie wyglądała nasza baza za kilka lat.
Problemem są licencje, negocjacje z producentami trwają, ale są czasochłonne. Ten sam problem mieliśmy w wielu innych krajach. Ludzie są zawiedzeni, bo nie interesują ich prawne aspekty. Chcą mieć od razu dostęp do całej bazy. Ciężko nad tym pracujemy, żeby sprostać ich oczekiwaniom. W przypadku naszych oryginalnych produkcji są one dostępne online w tym samym czasie we wszystkich krajach. Bez opóźnień.
To kiedy dobijemy do czterech tysięcy tytułów w ofercie?
Zna pani liczby, może pani stworzyć na tej podstawie własne prognozy (śmiech).
Dlaczego czekaliście dziewięć miesięcy na start polskiej wersji serwisu? To był test?
Wystartowaliśmy w tym samym czasie w wielu krajach, np. w Czechach, na Słowacji czy Węgrzech. Polska jest dla nas jednym z największych rynków i sporo tu inwestujemy. Dla przykładu na Słowacji do tej pory nie ma lokalnej wersji językowej Netflixa.
Polska jest jednym z kluczowych rynków, bo macie świetny zasięg internetu LTE oraz rozbudowane łącza szerokopasmowe. Do tego należy dodać szybko rozwijające się, zamożne społeczeństwo.
Wieszczy pan, że tradycyjna telewizja linearna umrze za 20 lat.
Myślę, że telewizja podzieli los telefonów stacjonarnych, których używamy coraz rzadziej z uwagi na rozpowszechnianie się telefonii komórkowej. Wszyscy koniec końców przeniosą się ze swoją ofertą do internetu i nie mówię tu tylko o Netflixie czy YouTubie, ale choćby o TVN.
Co jest obecnie najpopularniejsze w ofercie Netflixa?
To się zmienia z tygodnia na tydzień. Obecnie wielkim sukcesem jest „Narcos” (serial o Pablo Escobarze, kolumbijskim baronie narkotykowym – red.), bo jest nowy. Ale pewnie wkrótce zostanie zrzucony z podium.
Gdy startował trzeci sezon „House of Cards”, Polacy byli wśród nacji, które najczęściej ściągały nielegalne wersje tego serialu. Nie boicie się piractwa?
To dla nas wyzwanie w wielu krajach, nie tylko w Polsce, ale też w Holandii czy Hiszpanii. Ale widzimy, że w miarę rozwijania oferty i rozpoznawalności rośnie grupa ludzi, która jest gotowa płacić za dostęp, bo to wygodne, łatwe w obsłudze, bezpieczne i pozbawione reklam.
Rozmawialiście z polskimi nadawcami, by zdobyć lokalne filmy czy seriale?
Generalnie nadawcy nie chcą się dzielić swoim kontentem, wolą go zatrzymać dla siebie. I rozumiem to. Nie chcą nam pomagać. W Brazylii nadawcy nie udzielili nam żadnej licencji. To normalna reakcja, zwłaszcza kiedy mówimy, że linearna telewizja umrze w ciągu 20 lat.
A jednak niedawno podpisaliście umowę z Liberty Global, czyli de facto z tradycyjnym telewizyjnym graczem. Po co wam takie porozumienie, nie poradzilibyście sobie sami?
Dziś nie jesteśmy jeszcze w tym punkcie, w którym znajdziemy się za 20 lat. Poza tym właściciel UPC stara się włączyć do oferty także internetowy kontent, bo rozumie zmiany zachodzące w konsumpcji mediów. Myślę, że to porozumienie oparte na obopólnych korzyściach. Chodzi bowiem o to, by maksymalnie ułatwić klientowi dostęp do oferty.
UPC to jedyna kablówka, z którą będziecie współpracować w Polsce?
Jesteśmy otwarci na współpracę z innymi partnerami, nie tylko z operatorami kablowymi. Dziś ogłosiliśmy porozumienie z T-Mobile.
Daliście konkurencji czas na to, by zbudowała własne platformy do odbioru wideo w sieci. Polska to trudny rynek?
Nie jest pod tym względem wyjątkiem. Ale naszą przewagą są własne programy, jeśli stworzymy popyt na nasze seriale, jak najnowszy „The Get Down” (serial o nastolatkach z Bronxu dorastających w czasach narodzin hip-hopu – red.) czy „Luke Cage” (na postawie komiksów o tym samym tytule – red.) to ludzie wybiorą właśnie Netflixa, by je obejrzeć.