Spółdzielnie kojarzą się w Polsce albo źle, albo (co najwyżej) mało poważnie. Tymczasem to prawdopodobnie jeden z niewielu skutecznych sposobów na podpiłowanie rogów barbarzyńskiego kapitalizmu w XXI w.
Większość zapytana o spółdzielnie odpowie zapewne ciągiem PRL-owskich skojarzeń: Spółdzielnia Pracy „Woreczek”, która była u Tyrmanda przykrywką dla zorganizowanej działalności przestępczej, spółdzielnie mieszkaniowe jak z serialu „Alternatywy 4”. I tak dalej. A w III RP? Albo afery związane ze spółdzielniami pracy inwalidów (przypadek eksteścia byłego prezydenta RP), albo ewentualnie zabawa w kooperatywy popularna wśród zblazowanej wielkomiejskiej hipsterki. W sumie nic, czym warto by sobie zawracać głowę w poważnych ekonomicznych dyskusjach. Nieco inną perspektywę proponuje nam jednak młoda badaczka z Uniwersytetu Harvarda Shannon Rieger, laureatka zeszłorocznej nagrody za „Myślenie do przodu”, którą przyznaje nowojorski think tank The Century Foundation.
Ale zanim wprowadzimy ją do gry, podsumujmy fakty. Punkt wyjścia jest taki, że mamy z kapitalizmem problem. Gdybyśmy go nie mieli, toby zachodnie gospodarki już dawno wróciły na ścieżkę wzrostu, a nierówności społeczne przestałyby straszyć elity od Waszyngtonu po Ateny. Ale wzrost pozostaje mikry, a nierówności jak straszyły, tak straszą. Z tymi problemami można walczyć na wiele sposobów. Można mówić, że problemem jest niewystarczająca redystrybucja już wytworzonego dochodu narodowego (podatki). Można jednak zacząć działania zaradcze jeszcze wcześniej. A więc zanim dochód narodowy zostanie wytworzony. W języku ekonomii takie działania nazywają się PREDYSTRYBUCJĄ. Predystrybucję można z kolei podzielić na dwa typy. Jeden z nich jest bardziej konfrontacyjny: to wzmacnianie pracownika. Choćby poprzez promocję uzwiązkowienia. Podobne efekty i bardziej równomierne (sprawiedliwe?) dzielenie dochodu narodowego można uzyskać metodą koncyliacyjną. Właśnie poprzez promocję spółdzielczości.
Najpóźniej w tym miejscu warto się powołać na raport Shannon Rieger. Która pokazuje, że spółdzielnie faktycznie są bardzo skuteczne w spłaszczaniu dysproporcji zarobkowych. O ile bowiem w klasycznej amerykańskiej spółce średni dystans pomiędzy zarobkami CEO i szeregowego pracownika wynosi ok. 1 do 300, to w spółdzielni spada średnio do relacji 1 do 10. To jednak dopiero początek. Rieger wylicza bowiem wiele innych przewag, jakie mają spółdzielnie nad innymi typami działalności gospodarczej. Widać je przynajmniej na trzech polach. Po pierwsze, spółdzielnie wzmacniają pozycję pracownika. Zwłaszcza jeżeli spółdzielnia faktycznie realizuje ideał demokratycznego wpływania na losy firmy. Na przykład dając pracownikowi głębszy wgląd w sytuację przedsiębiorstwa i łagodząc napięcia wynikające z autorytarnego modelu zarządzania preferowanego w większości korporacji. Który to styl najczęściej odbiera pracownikowi wszelką autonomię, od której w ogromnym stopniu (to też pokazują badania) zależy jego zadowolenie z wykonywanego zajęcia. Po drugie, spółdzielnie mają zbawienny wpływ na rynek. Zwłaszcza w czasie kryzysu. Statystyki (nie tylko amerykańskie) pokazują bowiem, że współczynnik śmiertelności wśród biznesowych start-upów mocno spada, jeżeli działają one jako spółdzielnie. Po trzecie wreszcie, spółdzielnia bardzo dobrze wpływa na ożywienie biedniejszych regionów. Co celnie oddaje cytowany przez Rieger burmistrz jednego z miast w prowincjonalnym stanie Wisconsin: „lubię spółdzielnie, bo nie muszę się co kwartał martwić, że wraz z dobrymi wynikami zaczyna się kombinowanie, jak tu się sprzedać większemu konkurentowi i przenieść produkcję w celu optymalizacji kosztów”.
Najciekawsza część raportu Shannon Rieger to jednak analiza przypadku regionu Emilia Romania w północnych Włoszech, który śmiało można obwołać europejską stolicą spółdzielczości (2/3 mieszkańców jest członkami jednej z 8 tys. działających tam spółdzielni). Rieger pokazuje, że spółdzielczy fenomen tego obszaru (i jego ekonomiczny sukces) nie urodził się z powietrza, tylko był efektem aktywnego zaangażowania rządu centralnego i władz lokalnych. Począwszy od tego, że spółdzielczość znajduje się pod ochroną włoskiej konstytucji z roku 1948, a skończywszy na tzw. ustawach Marcory (1985). Dały one np. pracownikom upadających przedsiębiorstw prawo do ich pierwokupu pod warunkiem przekształcenia w spółdzielnię. Aby ten cel sfinansować, państwo stworzyło na przykład mechanizm wykorzystywania środków z ubezpieczenia społecznego każdego pracownika na rozruch spółdzielni. Nie zabrakło również mechanizmów solidarnościowych i samopomocowych polegających na tym, że włoskie spółdzielnie skupione w dużych federacjach (Legacoop, Confcooperative i AGCI) oddają rocznie 3 proc. swoich nadwyżek finansowych na specjalny fundusz wsparcia wzajemnego. Efekty widać bardzo dobrze. Zwłaszcza w czasie kryzysu, gdy przeżywalność nowych firm z sektora kooperatyw wynosiła 87 proc., podczas gdy w całej włoskiej gospodarce była dwukrotnie niższa. Równocześnie sektor kooperatyw był jedynym, gdzie zatrudnienie w ostatnich latach faktycznie rosło. W tym czasie wszędzie indziej malało. Zachęcony włoskim przykładem Parlament Europejski już w roku 2013 uchwalił rezolucję stawiającą spółdzielczość za wzór wychodzenia z wielkiej recesji dla całej Europy. To, że państwo o tym nie słyszeli (przyznam, że ja dotąd też nie słyszałem), dobrze świadczy o tym, iż ta rada nie została niestety potraktowana wystarczająco poważnie. Przynajmniej na razie.

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej