Przyznam szczerze, że gdy słyszę określenie „bankster”, to mam mieszane uczucia. Głównie dlatego, że kreślenie wizji, w której zły sektor finansowy jest praprzyczyną wszelkich polskich nieszczęść ekonomicznych, jest dużym uproszczeniem. Na dodatek zaciemniającym inne, bardziej trafne źródła patologii (egoizm biznesu, niechęć Polaków do płacenia podatków czy ekonomiczna obojętność rządzących).
Z drugiej strony trzeba jednak pamiętać, że w gospodarkach rozwiniętych problem nadmiernej finansjeryzacji (zdominowania gospodarki przez sektor finansowy) nie jest wyssany z palca. Podobnie jak kwestia jego współodpowiedzialności za kryzys 2008 r. oraz nadmiernego wpływu na proces demokratyczny. W zachodniej publicystyce ekonomicznej panuje przekonanie, że instytucje finansowe są jak dżin, którego wypuszczono z butelki. A moment, by można go było z powrotem do niej wtłoczyć, przypadł na latach 2009–2012. I dziś w temacie finansjeryzacji mamy powrót do przedkryzysowej „normalności”.
Dość mocno przypomniała o tym właśnie Lynn Stout, emerytowana ekonomistka ze Szkoły Prawa Uniwersytetu Cornell. Stout jest jednym z największych w Stanach autorytetów poruszających się na pograniczu finansów, prawa i zarządzania. To ona jako jedna z pierwszych ekonomistek podjęła ostrą polemikę z teorią pierwszeństwa interesu akcjonariusza. Dowodziła, że spółki mające na celu przede wszystkim dobro swoich udziałowców (a więc de facto wartość akcji) są ekonomicznie nieefektywne. Nie mówiąc już o ich braku społecznej odpowiedzialności. Tym razem Stout zajęła się czymś bardziej konkretnym. I zadała prowokacyjne pytanie: „Czy aby na pewno sektor finansowy wykonuje bożą robotę? Czy może jednak w obecnej formie nie jest gospodarce do niczego potrzebny?”.
Ta boża robota to oczywiście słynny cytat z Lloyda Blankfeina. Wielkiego bossa stojącego od dekady na czele bankowego giganta Goldman Sachs. W trakcie kryzysu Blankfein zasłynął jako jeden z najbardziej wygadanych rzeczników środowiska Wall Street. Jego linia argumentacji brzmiała mniej więcej tak: „To jasne, że popełniliśmy wiele błędów. Ale gdzie drwa rąbią, tam lecą wióry. Bo pamiętajmy, że sektor finansowy to nie tylko sceny jak z «Wilka z Wall Street», ale również smar zapewniający gospodarczej maszynerii sprawne funkcjonowanie”. Argumentacja Blankfeina działała tak do wewnątrz, jak i na zewnątrz. Co bardziej wrażliwym finansistom pomagała patrzeć na siebie co rano w lustrze. Na zewnątrz zaś uzasadniała, dlaczego sektor finansowy nie powinien być nadmiernie uregulowany. Bo to uderzy wszak w całą realną gospodarkę. Siła Blankfeinowskiej opowieści o bożej robocie polegała jednak na tym, że tkwiło w niej sporo prawdy. Bo przecież gdy popatrzy się na historię, to rozwój bankowości był zawsze nośnikiem postępu. Gdyby nie powszechny dostęp do kredytu, to awans społeczny byłby właściwie niemożliwy. A biznes i inwestycje na zawsze pozostałyby domeną tych, którzy już mają kapitał.
Tylko że oczywiście w prawdziwym życiu sprawy mają się dziś jednak zupełnie inaczej. I właśnie to doskonale pokazuje Lynn Stout. Obalając po kolei trzy najważniejsze sposoby wyjaśniania, na czym ta boża robota konkretnie miałaby polegać. Przede wszystkim – dowodzi Stout – od dawna nie jest już tak, sektor finansowy to główny pożyczkodawca biznesu. Bo tzw. rynek pierwotny (ten, na którym firmy zbierają kapitał na rozwój działalności) stanowi ledwie 10 proc. obrotów sektora. Reszta to operacje na rynku wtórnym. Czyli instrumentami już istniejącymi. Albo instrumentami powstałymi na bazie innych instrumentów. Powstałych na bazie instrumentów powstałych na bazie... itd. Te operacje pomagają realnej gospodarce w stopniu bardzo ograniczonym. A często potrafią wpędzić ją w spore kłopoty.
Czy społeczeństwo ma coś z tych wszystkich operacji? Blankfein twierdzi, że tak. I tym czymś jest tzw. płynność – to jest ten drugi filar bożej roboty. Ale Lynn Stout to kontestuje. Pokazując, że rynki finansowe rozwiniętych gospodarek od dawna dostarczają więcej płynności, niż potrzeba rynkowi. Poza tym większość pieniędzy zainwestowanych na rynkach wielkiej płynności nie potrzebuje. Bo to na przykład pieniądze odkładane na funduszach emerytalnych.
Trzecia przechwałka finansistów to ich rzekoma pomoc we właściwej alokacji zasobów. Podręcznikowy przykład to odkrycie przez spekulanta zbożowego, że zbliża się susza. Taki inwestor kupuje kontrakty zbożowe, czym winduje cenę do góry, skłaniając rolników, by obsiewali więcej pól. Dzięki temu cała społeczność jest lepiej przygotowana, a spekulant zgarnia premię za społecznie użyteczną informację cenową. Jednak i to działa – zdaniem pani Stout – raczej w książkach niż w rzeczywistości. W praktyce jest tak, że spekulant zazwyczaj zgarnia swoją nagrodę od razu. A społeczeństwo albo na niej korzysta, albo traci. A jeszcze częściej informacja dostarczona przez rynek nadchodzi tuż przed faktyczną zmianą ceny. Tak że nikt spoza branży nie jest w stanie wyciągnąć z tego żadnych profitów.
Wniosek Stout jest więc prosty, ale mocny. Rynki finansowe w swym obecnym kształcie nie są społeczeństwu ani gospodarce szczególnie potrzebne. Dlatego nie ma co ich traktować jako świętych krów. I śrubę można by im dokręcić dużo mocniej.