Z zaciekawieniem czytam pracę dwóch młodych amerykańskich ekonomistów Suresha Naidu (Columbia) i Noama Yuchtmana (Berkeley). Co prawda zajmują się historią rynków pracy w czasach rewolucji przemysłowej. Ale ostatnio coraz śmielej przerzucają z niej mosty do współczesności.
Duet Naidu-Yuchtman debiutował kilka lat temu pracą na temat stosunków zatrudnienia w Wielkiej Brytanii w drugiej połowie XIX wieku. Pisząc ją, ekonomiści zagrali trochę na nosie tym wszystkim, którzy uważają, że co jak co, ale przynajmniej wolność gospodarcza była wtedy na dużo wyższym niż dziś poziomie. Tymczasem ekonomiści przypomnieli, że na Wyspach aż do 1875 r. istniało prawo (master & servant law), na mocy którego pracodawca mógł karnie ścigać pracownika, jeżeli ten złamał zasady kontraktu. Na przykład umówił się, że będzie pracował rok, a pracę porzucił po kilku miesiącach. Albo domagał się podwyżki na drodze akcji strajkowej. Wiemy, że w latach 1858–1875 przed brytyjskie sądy trafiło 10 tys. takich spraw. Które działały rzecz jasna jako straszak dla całego rynku pracy.
Najnowsza publikacja Naidu i Yuchtmana też jest niby o historii. A konkretnie o tzw. pozłacanej epoce (gilded age). Czyli czasie pomiędzy zakończeniem wojny secesyjnej w 1865 r. a początkiem nowego stulecia, gdy pod rządami rzutkiego prezydenta Theodora Roosevelta Ameryka wkroczyła w erę progresywną. Twórczo potem rozwiniętą przez kolejnego Roosevelta w Białym Domu, czyli Franklina Delano. Epoka pozłacana do dziś budzi w Ameryce ambiwalentne skojarzenia. Z jednej strony jest to okres spektakularnego rozwoju gospodarczej i politycznej potęgi Stanów Zjednoczonych. Z drugiej jednak gilded age pamięta się jako czas, w którym tzw. kapitanowie przemysłu (dziś powiedzielibyśmy wielkie korporacje), głównie z branży finansowej (JP Morgan), kolejowej oraz drzewnej zyskali niesamowity wpływ na państwo. Sprawiając, że kraj, choć formalnie demokratyczny, dryfował w kierunku rządów de facto plutokratycznych.
Jeśli ktoś dostrzega tu podobieństwa do epoki neoliberalnej (od lat 70. XX w. do dziś) to... bardzo słusznie. Podobnie widzą to Naidu i Yuchtman. Podnosząc jeszcze inne podobieństwa: gwałtowny rozjazd nierówności majątkowych czy wiszącą w powietrzu groźbę populistycznej rewolucji. Najważniejsze z ich perspektywy są jednak podobieństwa na rynku pracy. I właśnie o tym jest ich najnowsze opracowanie.
Podobieństwa mają w sposób następujący. Najpierw wiek XIX. Czyli czas, gdy rewolucja przemysłowa oficjalnie dawała pracę i skłaniała do migracji do miast wielkich mas ludności. Ale nie można jednak zapominać, że ten sam rodzący się kapitalizm te same masy konsekwentnie wywłaszczał i zubażał (na przykład dyktując wysokie ceny produktów pierwszej potrzeby). Zmuszając do podejmowania pracy zarobkowej w przemyśle. Oczywiście kapitalizm rozbudzał marzenia o awansie społecznym (mit od pucybuta do milionera). Tylko że spełniały się one jedynie w przypadkach jednostkowych. Większości robotników oferował płace na poziomie nieznacznie tylko przekraczającym minimum potrzebne do przetrwania. Wszelkie próby polepszenia ich losu były uniemożliwiane. I to na trzy sposoby: przez postępującą automatyzację (co jeszcze nie było takie złe, bo przynosiło postęp), stałe poszerzanie rezerwowej armii bezrobotnych (stały napływ migrantów z południa Stanów, a potem Europy i Azji) i działalność antyzwiązkową. To ostatnie albo przy użyciu ustawodawstwa oraz państwowego aparatu przymusu (policja). Albo poprzez presję ze strony migrantów obsadzanych w roli łamistrajków (doskonale znane z popkultury konflikty na tle rasowym albo ksenofobicznym to pokłosie tamtych procesów).
Popatrzmy na ten wiek. Amerykańskie klasy niższe i spora część klasy średniej zbiedniały. A komercjalizacja edukacji wyższej czy służby zdrowia sprawiła, że awans społeczny jest niezwykle utrudniony
Czy dziś jest inaczej? – pytają Naidu i Yuchtman. Popatrzmy na początek XXI w. Amerykańskie klasy niższe i spora część klasy średniej uległy pauperyzacji. I to nie tylko na tle kasty menedżersko-rentierskiej. Komercjalizacja edukacji wyższej czy służby zdrowia sprawiła, że awans społeczny jest niezwykle utrudniony. Zwłaszcza że na drodze awansu poprzez pracę znów stoją te same przeszkody co w późnym XIX w. A więc automatyzacja (znów to nie jest jeszcze najgorsze), praktyczne zanikanie uzwiązkowienia (ruch pracowniczy obecny jest raczej w przemysłach schyłkowych, ale nie odradza się wewnątrz new economy). Do tego dochodzi jeszcze „uberyzacja” rynku pracy (praca na akord w nowoczesnej szacie). Plus presja migracyjna wzmocniona o szantaż globalizacyjny.
I oczywiście, że historia nie zawsze daje się przełożyć w stosunku 1 do 1. Ale trudno też nie dostrzegać ewidentnych podobieństw kreślonych przez Naidu i Yuchtmana.