Znacie to uczucie? Idziecie do przełożonych z dobrym pomysłem. Im dłużej o nim myśleliście, tym bardziej wydawał się wam przyszłościowy, a może nawet przełomowy. Polerujecie go i cyzelujecie, żeby był jeszcze bardziej naj. I co? I nic. Słyszycie, że nie, bo to jakieś banały i na dodatek już dawno sto razy przerobione. „Może lepiej zajmij się czymś innym. Akurat mam taki temat w sam raz dla ciebie...” – słyszycie na odchodnym. I krew was zalewa, bo wiecie, że to „coś innego” jest właśnie banalne, wtórne i jałowe i przeżute po sto albo i więcej razy.
Pomyślałem, że warto o tym napisać, gdy przeczytałem pierwszą części nowej miniserii „Economista” o ideach, które zmieniły ekonomię (u nas przedrukował to „Obserwator Finansowy”). Tekst przypominał koncepcję asymetrii informacji George’a Akerlofa, za którą ekonomista dostał w 2001 r. Nagrodę Nobla. Akerlof napisał o tym po raz pierwszy w tekście „O rynku na cytryny”. Nie chodziło mu jednak o owoce, lecz o samochody. Bo „lemon” to w USA kolokwialny sposób na określenie używanego auta, które – choć wygląda dobrze – ma niewidoczny dla kupującego defekt (pewnie niejeden). Po polsku najbliższym zamiennikiem byłby pewnie „kot w worku”.
Akerlof powiada, że gdy kupujesz używane auto, twoje szanse na odróżnienie cytryny od wisienki (to z kolei synonim auta sprawnego) są minimalne. Bo nie każdy ma szwagra mechanika. Wiedzą o tym potencjalni kupcy i dlatego ceny używanych samochodów są generalnie dość niskie w porównaniu z cenami aut nowych. Efekt jest taki, że właściciele wisienek nawet nie próbują ich sprzedać na wolnym rynku – każda cena, którą zdołają uzyskać, będzie przecież poniżej ich oczekiwań. A to tylko pogłębia problem, bo na rynku zostaje jeszcze więcej cytryn. Zainteresowani jeszcze bardziej obniżają więc swoją gotowość do kupna, ceny spadają, więc wisienek jest jeszcze mniej. I tak dalej. Trudno o bardziej dosadny przykład, jak brak zaufania do kontrahenta i obawa przed wyjściem na frajera psuje rynek i doprowadza do tego, że towar gorszy wypiera z rynku lepszy.
Gdy Akerlof – ponad 30 lat później – zgarnął już Nagrodę Nobla, napisał wspomnieniowy tekścik. Trochę frywolny i utrzymany w tonacji, „oni wszyscy mieli mnie za głąba”. Zdradził, że „cytryny” były już gotowe w 1967 r. Akerlof obronił właśnie doktorat i dostał posadę adiunkta na Uniwersytecie Kalifornijskim. Kolega z uczelni (też młokos) przekonywał go, że jak spadać, to z wysokiego konia i słać „cytryny” do wpływowych żurnali. Akerlof poszedł za jego radą i napisał do „The American Economic Review”. Skąd przyszła odpowiedź odmowna. Okazało się, że tekst nie został nawet skierowany do procedury recenzyjnej. Redaktor napisał prosto z mostu, że jego periodyk nie publikuje rzeczy tak trywialnych. Akerlof spadł więc z konia i pewnie by wsadził tekst do szuflady, poświęcając się czemuś innemu (sam mówi, że zawsze pracował nad kilkoma sprawami jednocześnie). Ale traf chciał, że spotkał redaktora z „The Review of Economic Studies”. Ten się tekstem zainteresował i zachęcił, by mu go wysłać. Akerlof wysłał i dostał kolejny cios: nie publikujemy takich trywialnych tekstów.
Ekonomista postanowił spróbować jeszcze raz. Napisał do „Journal of Political Economy”. Tam przynajmniej potraktowano go bardziej poważnie. „Cytryny” przepadły, ale przynajmniej podzielono się z nim merytorycznymi uwagami. Jeden recenzent argumentował, że na rynku przecież funkcjonują różne typy jakości tego samego towaru (na przykład jajka „zerówki” i „trójki”). Drugi dowodził, że gdyby Akerlof miał rację, to w ogóle nie byłoby żadnego handlu.
Chciałbym spytać Akerlofa, co czuł, gdy czytał to trzecie odrzucenie. W swoim tekście wspominał tylko, że „desperował, ale się nie poddał”. I posłał „cytryny” do „Quarterly Journal of Economics”. I tam wreszcie temat chwycił. Był 1970 r. Niebawem tekst był jednym z najgoręcej dyskutowanych artykułów naukowych. A Akerlof wszedł na noblowską ścieżkę.
Oczywiście historia jest bardzo hollywoodzka (kto wie, może nawet kiedyś zostanie sfilmowana). Pokazuje jednak pewien poważny problem, na który natrafiamy co dnia w biznesie, nauce czy dziennikarstwie. Bo co by było, gdyby „cytryny” wymyślił ktoś mniej uparty. Ktoś, kogo łatwiej skierować na tory „szukaj tam, gdzie możesz znaleźć odpowiedź”. Albo gdyby w Ameryce były tylko trzy żurnale. Albo gdyby Akerlof pracował w korporacji lub mediach i dostał po prostu do realizacji jakiś wtórny, ale bardziej bezpieczny i dający się zrobić po bożemu pomysł. Albo gdyby był naukowcem dziś i musiał ciułać punkty za publikacje? Czy nie upchnąłby „cytryn” w jakimś niszowym periodyku, którego nikt nie czyta. A w kraju takim jak Polska. Ile dobrych odjechanych i nowatorskich pomysłów tonie w firmowych, redakcyjnych i uczelnianych rytuałach? Strach pomyśleć. ⒸⓅ
Chciałbym spytać Akerlofa, co czuł, gdy po raz trzeci jego tekst został odrzucony. On sam wspomina tylko, że „desperował, ale się nie poddał”. I posłał „cytryny” do „Quarterly Journal of Economics”. I tam wreszcie temat chwycił. Był 1970 r. Niebawem tekst był jednym z najgoręcej dyskutowanych artykułów naukowych. A Akerlof wszedł na noblowską ścieżkę