Historia dojrzewania bitcoina jest też historią transferu innowacji od idealistycznych libertariańskich informatyków ku finansistom z Wall Street i londyńskiego City.
Wyobraź sobie, że pewnego dnia dostaniesz SMS-a: „Zapłacę ci sto złotych, jeśli w tym momencie wyjdziesz na ulicę i pomachasz ręką”. Nadawcą jest program komputerowy. Masz te kilka minut i rzeczywiście robisz to, o co cię proszą. Po chwili dostajesz wiadomość, że na twoim koncie znalazły się środki – opowiada mi Tomasz Kolinko, programista i przedsiębiorca. Gdy stwierdzam, że trudno mi w to uwierzyć, mój rozmówca zapewnia, że ten świat jest na wyciągnięcie ręki. Faktycznie jest człowiekiem, któremu przyszłość wydaje się być lepiej znana: od kilku lat spędza w Dolinie Krzemowej dwa miesiące w roku, za bilety lotnicze płaci bitcoinami, a po Warszawie porusza się na czymś w rodzaju elektrycznej deskorolki.
Spotykamy się w kawiarni, której wewnętrzna polityka nakazuje sprzedawcom spoufalać się z klientami. Skarżę się na tę przymusową fraternizację. – Już za kilka lat mogłoby to wyglądać zupełnie inaczej – mówi Kolinko. – Przy wejściu do lokalu specjalna kamera zeskanuje twoją twarz. Następnie zdjęcie zostanie przesłane do firmy zajmującej się przetwarzaniem obrazów, więc kasjer już nie będzie cię musiał pytać o imię. Będzie wiedział i po prostu powie: Cześć Jakub.
Wszystko to będzie możliwe dzięki tzw. blockchainowi, zdecentralizowanej i niemożliwej do podrobienia bazie danych, która została opracowana przez twórcę kryptowaluty bitcoin.
Jakie skutki – poza rewolucją w branży kawiarnianej – będzie miała jej implementacja?
Ściśnięta Apokalipsa
Każda rewolucja ma swoje początki, w tym konkretnym przypadku datują się one na pierwsze dni stycznia 2009 r. To wtedy Satoshi Nakamoto – anonimowy informatyk, może informatyczka, może grupa osób; nie wiadomo tego, bo tożsamość Satoshiego do dziś pozostaje nieznana – wytworzył pierwsze bitcoiny, wirtualne pieniądze niezależne od polityki monetarnej państw i ich banków centralnych.
Nie był to pierwszy eksperyment z kryptowalutami, czyli środkami płatniczymi wykorzystującymi zdobycze kryptografii. Bo bitcoin miał wielu poprzedników, choć ich historia nie rokowała dobrze na przyszłość. Wcześniej kryptowaluty borykały się albo z problemami technicznymi, albo z brakiem akceptacji w głównym nurcie – obie przypadłości występowały zresztą często wspólnie. W tym kontekście początkowo sceptyczne reakcje na bitcoina były całkowicie zrozumiałe. Gdy Satoshi wysłał informacje o nowej walucie na listę e-mailingową pasjonatów kryptografii, spotkał się z chłodnym odzewem. Ktoś napisał, że technologia jest nadzwyczaj potrzebna i ważna, ale nigdy nie uda się jej urosnąć na tyle, by korzystały z niej setki milionów osób. Autor podręcznika „Internet dla opornych” z kolei stwierdził, że bitcoina zabiją hakerzy. W 2016 r. bitcoin jest dojrzałą technologią, jego wartość rynkowa to ponad 10 mld dol. Historia bitcoina to historia sukcesu – co o nim zadecydowało?
Dotychczasowi twórcy kryptowalut borykali się z podstawowym problemem: w jaki sposób dwie osoby mogą przesłać sobie środki bezpiecznie, anonimowo oraz bez pośrednictwa trzeciej strony. Dziś przy każdej transakcji elektronicznej ujawniamy bankom – czy innym pośrednikom – wiele prywatnych, wrażliwych danych. Poza tym pośrednictwo kosztuje. Weźmy same płatności elektroniczne – w 2013 r. dwie największe spółki wydające karty płatnicze, Visa i MasterCard, przetworzyły transakcje o wartości 11 bld dol. Jeśli za każdą z nich pobrały 2 proc. opłaty manipulacyjnej, daje to 250 mld dol. przychodu w ciągu roku. To opłata za zaufanie, podstawowy wymóg przy transakcji – płacimy pośrednikom, by świadczyli, że faktycznie mamy pieniądze i że trafią one do kontrahenta. Geniusz Satoshiego polegał na stworzeniu systemu, w którym pośrednicy są niepotrzebni.
Każdy użytkownik bitcoina ma unikatowy portfel (czyli publiczny adres, numer konta) strzeżony przez prywatny klucz kryptograficzny. W przeciwieństwie do tradycyjnego systemu bankowego klucz (ciąg 64 znaków) jest znany wyłącznie użytkownikowi – i nie ujawni się go na żadnym etapie transakcji. Załóżmy, że A chce przesłać kilka bitcoinów B. Uruchamia aplikację portfela na komputerze i potwierdza swoją tożsamość prywatnym kluczem. Aplikacja produkuje coś w rodzaju cyfrowego czeku – ciąg znaków zależnych od prywatnego klucza i samej wartości transakcji – wszystko odbywa się offline (bez połączenia z internetem), wszystko jest szyfrowane, co oznacza, że na podstawie czeku nie da się wydedukować zawartości prywatnego klucza. Kolejny etap jest już online, czek trafia do bitcoinowej sieci składającej się z wielu prywatnych komputerów – węzły sprawdzają, czy A faktycznie ma pieniądze, które chce przesłać. Robią to, odwołując się do rejestru wszystkich transakcji. Ponieważ każdy węzeł ma kopię rejestru na dysku, żaden z nich nie ma potrzeby odwoływania się do wyższej instancji. Gdy większość węzłów – 51 proc. z nich – zgodzi się, że A nie oszukuje, nowa transakcja dodawana jest do rejestru. Ten rejestr to właśnie blockchain – publicznie dostępny spis wszystkich transakcji, którego nie można ani zmienić, ani podrobić.
Ponieważ utrzymywanie blockchainu wymaga sporej mocy obliczeniowej, a co za tym idzie szybkich komputerów, węzły są nagradzane za swoją pracę. Tu przyda się jeszcze kilka słów wyjaśnienia. Kolejne transakcje są co 10 min dodawane do rejestru blokami zawierającymi nawet po 3000 przelewów – stąd też nazwa blockchain oznaczająca ciąg bloków. Każdy kolejny blok musi być zgodny z rejestrem, równocześnie każdorazowe dodanie kolejnego bloku do rejestru potwierdza autentyczność tegoż. Gwarantuje to kryptografia, w tym wypadku szyfr SHA-256 pozwalający skompresować dowolny ciąg znaków do 64 znaków. Dla przykładu oto Apokalipsa św. Jana: 02180fa095b1e1cde043e25890d737a129536784c66d1634462c1fe5d8251a07.
Jak widać z tak ściśniętej Apokalipsy trudno cokolwiek wyczytać, natomiast bardzo łatwo zweryfikować, czy suma kontrolna – albo krócej hash, bo tak nazywa się produkt funkcji SHA-256 – to faktycznie skrót z biblijnej wizji końca świata. Szyfr jest ogromnie czuły, więc nawet najmniejsza zmiana w tekście bazowym daje kompletnie inny wynik. Tę właściwość wykorzystuje się również w blockchainie. Każdy z węzłów – niezależnie od innych – wrzuca w algorytm skrót poprzedniego bloku (można go traktować jako podpis księgowego) i informacje o wszystkich nowych transakcjach. Jeśli większość komputerów uzyskała tego samego hasha, kolejny blok dodawany jest do rejestru. I tak w koło Macieju – w chwili, gdy piszę, zarejestrowano właśnie 417 751 blok.
No dobrze, a co z wynagrodzeniem za pracę węzłów? Nowe bloki nie rejestrują się same, do rejestru wpisuje je ten węzeł, który pierwszy rozwiązał pewną skomplikowaną zagadkę matematyczną. Za swój trud otrzymuje nagrodę – bitcoiny wytwarzane z okazji pojawienia się każdego nowego bloku. Ich liczba zmniejsza się regularnie co kilka lat. W 2009 r. szczęśliwy węzeł otrzymywał 50 bitcoinów, w 2014 r. – 25 bitcoinów, od lipca 2016 r. – już tylko 12,5 bitcoina, co częściowo tłumaczyło potężną hossę na rynku kryptowalut na samym początku czerwca. W ten sposób Satoshi zagwarantował blockchainowi trwałość i długowieczność.
Cyfrowy notariusz
Choć bitcoin i blockchain powstały jako remedium na niewydolny system bankowy – Satoshi pierwsze bitcoiny wygenerował w pół roku po rozpoczęciu kryzysu finansowego i nie był to przypadek, ale świadomy wybór ideologiczny – nowy system kryptowalut wydaje się być wręcz stworzony dla bankierów. Ci zresztą zdają sobie z tego sprawę, a historia dojrzewania bitcoina jest też historią transferu innowacji od idealistycznych libertariańskich informatyków ku finansistom z Wall Street i londyńskiego City, na co przykładem jest choćby konsorcjum R3 wspierane przez największe banki, w tym: Barclays, JP Morgan, Credit Suisse, Goldman Sachs. Ten ostatni opatentował prywatną krytpowalutę (SETLcoin), która technologicznie niewiele różni się do wolnego od patentów bitcoina. Kryptowalutami zainteresował się również inny wielki nowator świata finansów, Blythe Masters, jeden z pionierów swapów ryzyka kredytowego, instrumentów pochodnych odgrywających niepoślednią rolę w eskalacji kryzysu finansowego.
Jakie są powody zainteresowania bankierów kryptowalutami? Po pierwsze – pieniądze. Hiszpański bank Santander wyliczył, że tylko dzięki wdrożeniu blockchainu banki zaoszczędzą 20 mld dol. na samym rozliczaniu transakcji. Po drugie – czas. Obecnie rozliczenie zwykłego przelewu zajmuje kilka dni, ta sama operacja w systemie krytpowalutowym zajmuje tylko 10 min. Jeśli wziąć pod uwagę, że przez sieć SWIFT przechodzi ponad 15 mln poleceń zapłaty, a jej amerykańska odpowiedniczka, sieć Automated Clearing House, mieli biliardy dolarów rocznie, to potencjalne oszczędności – wynikające z automatyzacji i skrócenia ławki pośredników na drodze od polecenia zapłaty do zaksięgowania środków na koncie adresata – są niebotyczne. Oczywiście zyski te da się zrealizować dopiero, gdy wszystkie banki zgodzą się na uniwersalny blockchain – czy ten bitcoinowy, czy też specjalistyczny i „półprywatny”.
Gdzie jeszcze można zastosować blockchain? Tomasz Młoduchowski, którego firma Zerado doradza instytucjom finansowym, rządom i samorządom w zakresie wykorzystania kryptotechnologii, stwierdza, że jej prawdziwy potencjał ujawnia się dopiero w administracji publicznej.
Zacznijmy od prostego przykładu. Chcemy sprzedać mieszkanie. W tym momencie wymaga to wycieczki do notariusza i kilkuset złotych. Co gdyby potwierdzenie sprzedaży aktu własności mogło odbywać się inaczej? Blockchain wydaje się być idealną konkurencją dla notariuszy – przynajmniej na niektórych polach. Jak miałoby to wyglądać? Paweł Chojnacki, programista i – jak sam się określa – transhumanista, tłumaczy: – „Blockchain to nie tylko rejestr transakcji, może on również funkcjonować jako swego rodzaju baza danych, bo każdą transakcję da się opatrzyć niewielkim komentarzem. Załóżmy, że A kupuje mieszkanie od B, spisują więc umowę i podpisują się pod nią. Następnie skan umowy zamieniają w hash, który z kolei umieszczają w opisie transakcji bitcoinowej. Tym sposobem potwierdzili właśnie, że umowę o sprzedaży mieszkania tego a tego dnia (blockchain rejestruje datę i godzinę transakcji) podpisało dwoje użytkowników konkretnych portfeli. Takie operacje są zresztą możliwe już dzisiaj, na przykład dzięki projektowi „Proof of Existence”, nakładce na bitcoinowy rejestr.
Oczywiście numer portfela nie potwierdza jeszcze tożsamości, więc trudno sobie wyobrazić, że cyfrowego notariusza uznał sąd. Ale pogdybajmy jeszcze przez moment. Najpierw scenariusz pesymistyczny. Jeśli technologia powszechnego elektronicznego rejestru faktycznie spowszednieje, państwa z pewnością będą chciały znać tożsamość właścicieli portfeli. (Zresztą już dziś niektóre z państw eksperymentują z własnymi kryptowalutami, np. Kanada). To oczywiście ułatwi im nadzór nad obywatelami, lecz też umożliwi działanie choćby cyfrowych notariuszy. Oczywiście cena za wygodę wydaje się raczej wygórowana. Przejdźmy więc do scenariusza bardziej optymistycznego. Estonia od niedawna oferuje ludziom z całego świata „elektroniczną rezydencję”, dzięki której każdy może zarejestrować firmę w tym kraju. „Rezydencja” to również cyfrowa tożsamość, czyli dwa certyfikaty – elektroniczny podpis i elektroniczny dowód osobisty. Jeśli przed sporządzeniem hasha umowy sprzedaży mieszkania A i B podpisaliby elektronicznie skan umowy – czyli de facto dodaliby do niej dwa ciągi znaków – każdy, kto spojrzałby w blockchain, miałby pewność, że umowę zawarły faktycznie te dwie osoby. Na marginesie: w Estonii już działa elektroniczny system ksiąg wieczystych, dzięki czemu przeniesienie własności trwa tam tydzień, a nie jak wcześniej kilka miesięcy.
Blockchain może być też z powodzeniem stosowany w rejestrach i bazach danych innego rodzaju. Dla przykładu firma Młoduchowskiego pracuje nad systemem rejestracji części do samolotów. – Obecnie każdą modernizację czy nawet serwis należy odpowiednio udokumentować na papierze – twierdzi Młoduchowski. – Liniom lotniczym trudno zapanować nad tymi wszystkimi dokumentami. Tymczasem nic nie stoi na przeszkodzie, żeby stworzyć bazę danych opartą na technologiach kryptograficznych. Taka baza byłaby publiczna i rozproszona między instytucjami nadzoru, liniami lotniczymi, serwisami i producentami. Każdy serwisant będzie wyposażony w klucz podpisu elektronicznego (albo fizyczny, w postaci karty chipowej) i każdą podjętą akcję będzie podpisywał na bieżąco. Da to wgląd w stan samolotu każdemu i utrudni fałszerstwa i niechlujstwo. Klasyczne rozwiązanie wymagałoby wprowadzenia zaufanej strony, która odpowiadałaby za bazę danych. A to zwiększa ryzyko sporów i wprowadza dodatkową warstwę niepewności, bo administrator może owe dane fałszować bądź ukrywać. W technologii blockchain tymczasem każda strona może być skonfliktowana z każdą, a jednocześnie utrzymywać jednolity zapis faktów, co bardzo uprości rozstrzyganie sporu o to, czy naprawa została wykonana i opisana poprawnie.
Inteligentne kontrakty
Co poza niepodrabialnymi rejestrami? Choćby „inteligentne kontrakty”, możliwe dzięki temu, że Satoshi wyposażył bitcoina w szczególną właściwość – możliwość określenia warunków, w jakich pieniądze przepłyną z jednego portfela do drugiego. Dla przykładu, bitcoiny da się zaprogramować tak, by z danego portfela można wypłacić środki, gdy rozwiąże się trudne sudoku. Albo tak, by każdy portfel był strzeżony parą kluczy. Ten ostatni warunek można wykorzystać choćby przy transakcjach typu escrow. Załóżmy, że jedna instytucja zamawia u drugiej raport, ale obie nie mają do siebie pełnego zaufania. Strona zamawiającą wpłaca więc przyszłe honorarium na konto trzeciej strony – funduszu escrow, najczęściej banku – która za odpowiednią stawkę, najczęściej 5–10 proc. kwoty, przechowa je do czasu, gdy zamawiający przyjmie raport. Jeśli fundusz dostanie zielone światło, wykonawca dostanie honorarium za pracę. Dzięki „inteligentnym kontraktom” ten sam proces można przeprowadzić taniej – oszczędności wynikają nie tylko z automatyzacji, ale też z tego, że strony najczęściej nie wchodzą ze sobą w spór i usługi escrow okazują się być niepotrzebne. Jak więc wyglądałaby transakcja w systemie kryptowalutowym? Zamawiający przelałby honorarium do specjalnego portfela z trzema kluczami prywatnymi. Jeden należałby do niego, jeden do wykonawcy, a jeden do arbitra wybranego przez obie strony. Środki z portfela trafią do portfela wykonawcy tylko jeśli konto zostanie odblokowane dwoma kluczami. Jeśli więc strony zgodzą się ze sobą od razu, nie będą miały potrzeby angażowania trzeciej strony. Arbiter wykona pracę tylko w wypadku sporu.
Do tej pory bodajże najbardziej spektakularnym zastosowaniem „inteligentnych kontraktów” było The DAO – rodzaj sieciowego funduszu inwestycyjnego pomieszanego z serwisem crowdfundingowym. W The DAO kod jest wszystkim – administruje środkami (czyli na przykład wypłaca dywidendę), reguluje działanie funduszu i jest ostateczną instancją przy wszystkich sporach. Futurystyczna obietnica w pełni przejrzystej i zdemokratyzowanej organizacji – wszystkie decyzje dotyczące inwestycji miały być podejmowane kolektywnie przez udziałowców The DAO, czyli właścicieli specjalnych żetonów – przyciągnęła ryzykanckich wyznawców kryptotechnologii, w maju w The DAO znalazło się ponad 200 mln dol.
Co ich pociągało? Tomasz Kolinko tłumaczy: – Przez to, że kontrakty są napisane w języku kodu i nie pozostawiają miejsca na interpretacje, systemy są zwinne. Można testować reguły i zmieniać je adekwatnie do potrzeb. The DAO można też dzielić na mniejsze części, więc jeśli komuś nie spodoba się polityka inwestycyjna głównego funduszu, może zrobić osobne DAO zarządzane według osobnych reguł. W przyszłości zaistnieje zapewne kilka mniejszych funduszy, które będą testować różne modele zarządzania: demokratyczne, autorytarne lub oparte jeszcze na innych zasadach.
Z Kolinką rozmawiałem w połowie czerwca, kilka dni później The DAO eksplodowało. Ktoś wyjął z funduszu 56 mln dol. za pomocą sztuczki do złudzenia przypominającej oscylator finansowy Bogusława Bagsika. Wygląda na to, że świat zdecentralizowanych technologii opartych na blockchainie i „inteligentnych kontraktach” wciąż będzie (prawie) tym samym światem, który znamy dziś.
Choć bitcoin i blockchain powstały jako remedium na niewydolny system bankowy, to nowy system kryptowalut wydaje się być wręcz stworzony dla bankierów. Jakie są powody zainteresowania bankierów kryptowalutami? Pieniądze. Hiszpański Santander wyliczył, że tylko dzięki wdrożeniu blockchainu banki zaoszczędzą 20 mld dol. na samym rozliczaniu transakcji