Niepokojące jest, że działania Komisji Europejskiej w znacznie większym stopniu koncentrują się na ustanowieniu nowego rynku operacji finansowych niż na realnej redukcji emisji w skali całego globu, a nie tylko Europy.
Konieczność walki z globalnym ociepleniem jest równie oczywista jak sam fakt występowania tego efektu. Liczba i jakość dowodów są przytłaczające. Jednakże fakt słuszności celu nie przenosi się automatycznie na słuszność albo raczej racjonalność, środków. Im poważniejszy cel i bardziej złożone zadanie, tym strategiczna analiza skutków powinna być precyzyjniejsza. Zasłanianie się zielonymi transparentami jest absolutnie niedopuszczalne - dobrymi intencjami wybrukowane jest piekło. Komisja Europejska ma obowiązek odpowiedzieć na publicznie zadawane pytania i wyjaśnić wszystkie wątpliwości, szczególnie jeśli są poważne.

Wrogie wykupy

Zagrożeniem najpoważniejszym co do możliwych konsekwencji, a całkowicie zignorowanym przez Komisję Europejską, jest niebezpieczeństwo wykupienia uprawnień do emisji przez SWF, czyli Sovereign Wealth Funds - spekulacyjno-inwestycyjne fundusze państwowe, które dysponują obecnie kwotą ponad 3 bilionów dolarów. Jedna szósta tej kwoty wystarczy, aby wykupić 100 proc. ośmioletniej puli uprawnień do emisji - czyli uzyskać całkowitą władzę nad europejską energetyką i gospodarką, a poziom europejskiego bezpieczeństwa energetycznego zredukować do zera. W praktyce wystarczyłby do tego ułamek tej kwoty odpowiadający 10-20 proc. rocznej puli EU-ETS - jest to operacja, którą może przeprowadzić choćby Rosyjski Fundusz Stabilizacyjny dysponujący 156 mld dol. płynnej gotówki.
Oczywiście wykupione uprawnienia w końcu zostaną sprzedane - ale za cenę i na warunkach ustalonych przez sprzedającego (np. sprzedaż wiązana uprawnień CO2 + gaz choćby po 1000 euro/1000 m3). Urzędnicy Komisji mówią, że nie wierzą w ten scenariusz. Jeśli całe europejskie bezpieczeństwo ma się opierać na ich wierze (bądź jej braku), to budujemy na niezwykle kruchym fundamencie! Gdyby była wola polityczna, to powyższe zagrożenie można wyeliminować, ograniczając dostęp do aukcji jedynie do producentów i generatorów.
Oczywiście ograniczenie dostępu do aukcji nie jest jednoznaczne z ograniczeniem dostępu do giełdy. Wyjaśnienie jest tu proste: na giełdzie uprawnień wzrost cen prowadzi do wzrostu ofert sprzedaży, a na aukcji uprawnień oferta sprzedaży jest z założenia sztywna.

Walka aukcyjna

Załóżmy, że opanowaliśmy problem wrogiego wykupienia uprawnień do emisji. Oznaczać to będzie, że Europa nie zostanie ich pozbawiona jako całość. Ale niektóre państwa (szczególnie bardziej nawęglone) i/lub niektóre przedsiębiorstwa (szczególnie mniejsze i biedniejsze, czyli słabsze) mogą nie mieć wystarczających środków, aby zwyciężyć w brutalnej walce aukcyjnej o deficytowy, z założenia, towar. Na tak sformułowane pytania Komisja odpowiada - rynek zdecyduje. Oznacza to jednak, iż z góry zakładana jest taka możliwość, że dla niektórych państw lub przedsiębiorstw uprawnień całkowicie zabraknie - i co będzie wtedy? To, czy urzędnicy Komisji wierzą czy nie wierzą w taką możliwość, nie będzie miało dla bankrutujących przedsiębiorstw żadnego znaczenia. Na rynku (o ile aukcje ze sztywną, administracyjnie zdeterminowaną podażą można uznać rynkiem) wygrywa ten, kto ma więcej pieniędzy i musi kupić mniej - bo może dać wysoką cenę. Gdy polska elektrownia (węglowa) będzie musiała konkurować ze szwedzkim koncernem, to łatwo przewidzieć rezultat. (Szwecja na 1 MWh potrzebuje 52 razy mniej uprawnień niż Polska, co oznacza, że podwyżka cen energii w Polsce będzie 52 razy wyższa niż w Szwecji).
Problem sprawiedliwego dostępu do uprawnień można rozwiązać, zastępując zasadę dostępu pro pecunia zasadą dostępu pro rata, czyli takiego, jaki ma miejsce przy pierwszym wejściu firmy na giełdę (tzw. IPO). Ostateczny przydział uprawnień byłby wtedy redukowany proporcjonalnie (z ewentualną wagą zależną od proponowanej ceny). Taki mechanizm różni się zasadniczo od mechanizmu pro pecunia, w którym zwycięzcy biorą wszystko, a pozostali zostają z kwitkiem.

Fluktuacja cen

Niebezpieczeństwo trzecie, które zagraża prawie wszystkim gospodarkom Unii Europejskiej to groźba ogromnych fluktuacji cen uprawnień do emisji. System EU-ETS jest w 100 proc. sztuczny i nie ma żadnych naturalnych mechanizmów stabilizujących ceny uprawnień. Po prostu o tym nie pomyślano i to pomimo, że historycznie ceny te podlegały ogromnym wahaniom - ponad 25 do 1 - i to dzięki fundamentalnym błędom popełnionym przez Komisję Europejską na pierwszym etapie Systemu (lata 2004-2007). I znowu musimy uwierzyć Komisji na słowo, że tym razem wszystko będzie już dobrze i cena ustabilizuje się na poziomie 30 do 39 euro/tCO2.
Na pytanie, jakie mechanizmy zagwarantują tę cenę - Komisja dyplomatycznie nie odpowiada (bo i co mogłaby odpowiedzieć?) A tymczasem Raport Deutsche Banku wskazuje na cenę 69 euro/tCO2 i ostrzega, iż w pewnych okolicznościach cena może przebić pułap 100 euro/tCO2 (opłaty karnej). Ja ośmielam się ostrzegać przed ceną 118 euro/tCO2, czyli trzykrotnie wyższą niż oficjalna prognoza Komisji. To, komu uwierzą banki inwestycyjne, jest pytaniem retorycznym - w środowisku finansjery autorytet Komisji ma się nijak do autorytetu Deutsche Banku. A kredyty dają banki, a nie Komisja.
Trzeba powiedzieć wyraźnie, że zbyt wysoka cena uprawnień (tak jak i zbyt wysokie podatki, oznaczać będzie śmierć całej gospodarki unijnej, ponieważ spowoduje katastroficzną w skutkach recesję. Recesja ta nie ominie nawet Szwecji i Francji - najsłabiej nawęglonych państw Unii - bo nie będą miały komu sprzedawać swojej produkcji, nawet jeśli ich oferowane, nienawęglone ceny będą rzeczywiście konkurencyjne. System EU-ETS z wysokimi cenami uprawnień wywróci gospodarkę Unii do góry nogami. W drugiej fazie bankructwo (lub transfer produkcji, tzw. carbon leakage) większości zakładów przemysłów energiointensywnych dramatycznie obniży zapotrzebowanie na energię elektryczną, a co za tym idzie, i na uprawnienia CO2. Oznaczać to może drastyczny spadek ceny - niektórzy eksperci szacują, że poniżej 7 euro/tCO2, a w konsekwencji nie tylko krach EU-ETS, ale i samej idei wykorzystania mechanizmów quasi-rynkowych do redukcji emisji gazów cieplarnianych - a byłaby to wielka szkoda.
Tym bardziej że mechanizm stabilizacji cen jest w omawianym przypadku bardzo prosty i łatwy do wprowadzenia. Cenę minimalną można ustalić za pomocą ceny wywoławczej, a cenę maksymalną za pomocą opłaty zastępczej (jak w zielonych certyfikatach), lub prostego pułapu cenowego (przy jednorazowym zastosowaniu mechanizmu pro-rata). Powyższe sprowadzałoby się do warunku, że cena ofertowa musiałaby się zmieścić w przedziale od - do zdefiniowanym przez Komisję.
Najpoważniejszy niepokój budzi fakt, że działania i argumentacja Komisji w znacznie większym stopniu koncentrują się na ustanowieniu nowego rynku operacji finansowych niż na realizacji deklarowanego celu - realnej redukcji emisji w skali całego globu, a nie tylko Europy. Bo jak inaczej wyjaśnić odrzucenie, bez jakiejkolwiek dyskusji, koncepcji paliwo-zależnego benchmarku produktowego, idei popieranej przez biznes europejski i polski. Warto by było, aby Rząd Polski zdecydowanie przyłączył się do popleczników takiego rozwiązania.