Ameryka dyskutuje o ekonomicznych skutkach znaczącego podniesienia płacy minimalnej. Pada w niej dużo ciekawych i nieoczywistych argumentów. Warto ich posłuchać.
Płaca minimalna w Ameryce przez lata była zakładnikiem logiki dwupartyjnej. Demokraci co do zasady opowiadali się wprawdzie za jej podwyższaniem, lecz w praktyce partyjny establishment (szczególnie w czasach Clintona) rozkochał się w neoliberalizmie. Amerykańska „lewica” nie bardzo więc dostrzegała problem stagnacji płac. A pracownicze skrzydła partii uciszano wymówką, że przecież Republikanie (tradycyjnie jeszcze bardziej prorynkowi) z pewnością takie rozwiązanie zablokują. Sytuacja uległa zmianie w czasie rozpoczętej w 2008 r., w chwili wybuchu kryzysu, prezydentury Baracka Obamy. W 2014 r. demokratyczna administracja przeforsowała podwyżkę godzinowej stawki minimalnej z 7,25 do 10,10 dol. Republikanie tradycyjnie byli przeciwni. Aż do czasu, kiedy kilka republikańskich stanów poparło u siebie jeszcze większe podwyżki. Wówczas stało się jasne, że temat wyższych wynagrodzeń u dołu społecznej drabinki zyskał ponadpartyjne poparcie. Co poniektórzy okrzyknęli to wręcz końcem neoliberalnego konsensusu w ojczyźnie neoliberalizmu. Od tamtej pory mnożą się inicjatywy (stanowe i federalne), by płacę minimalną zwiększyć (w ciągu kilku lat) do 15 dol. za godzinę.
Tym inicjatywom towarzyszy oczywiście żywa dyskusja ekonomiczna. Ale i ona przybiera ciekawy obrót. Po stronie oponentów wysokiej płacy minimalnej powraca argument o wzroście bezrobocia. Dobrze, będziemy płacić więcej – mówią pracodawcy oraz ich lobbyści – ale nie dziwcie się, że zmusi nas to do redukcji zatrudnienia. Co oznacza, że dwóch pracowników w firmie dostanie podwyżkę, ale kosztem trzeciego, który będzie musiał pójść na zieloną trawkę. Pogorszy się – ciągną oponenci płacy minimalnej – również sytuacja młodych, dopiero wchodzących na rynek pracy. Ten argument jest oczywiście stary jak kapitalizm i na kilometr pachnie próbą nastawiania jednych pracowników przeciw drugim. Trochę jak w popularnej anegdocie o idealnym kierowniku, który zatrudnia dwóch pracowników na próbę, dokręca śrubę wymagań, twierdząc, że może podpisać stały kontrakt tylko z jednym. Po czym, gdy mija czas terminowania a adepci dali z siebie wszystko, i tak nie przedłuża umowy żadnemu. A następnie ściąga z rynków kolejnych dwóch.
Ale opowiedzieć anegdotę (nawet z życia wziętą) to jedno. A przedstawić rozsądny argument ekonomiczny kontrujący taki tok rozumowania to dużo trudniejsze zadanie. Podjął się go ostatnio ekonomista z nowojorskiej New School David Howell w tekście „What’s the Right Minimum Wage? Reframing the Debate from »No Job Loss« to a »Minimum Living Wage«” (współautorkami tego tekstu są Kea Fiedler i Stephanie Luce). Jego argument brzmi: zwolennicy podwyższenia płacy minimalnej powinni jak najszybciej wydostać się z narożnika, w którym ustawiają ich adwersarze. I powiedzieć: „Tak, to prawda. Pod wpływem podwyżki płacy minimalnej miejsca pracy mogą zostać utracone”. Po czym natychmiast – radzi Howell – należy przejść do kontry. Dowodząc, że płaca minimalna ma poprawić położenie większości pracowników. I to nie od razu, lecz w średnim okresie. W pierwszej kolejności faktycznie pojawią się zwycięzcy (ci, którzy od razu skorzystają z dobrodziejstw wyższej płacy), ale będą też przegrani i dlatego tak ważny jest drugi krok. Czyli natychmiastowa rozbudowa tych elementów państwa dobrobytu (wyższe i bezwarunkowe zasiłki, praca interwencyjna na rzecz administracji publicznej), które pozwolą zredukowanym nie wpaść w czarną dziurę trwałego bezrobocia.
W międzyczasie podwyżka płacy minimalnej zacznie się przekładać na poprawę koniunktury (wzrośnie popyt efektywny). Pracodawcy znów zaczną zatrudniać, tyle że na lepszych warunkach. Wtedy będzie można wydać werdykt, czy eksperyment z płacą minimalną się powiódł.



Nie będzie to pewnie cud na ziemi, ale raczej pierwszy krok w kierunku rozbrojenia społecznej bomby niskich płac. Ostatecznie w t ej grze idzie o to, by relacja zysków z pracy i kapitału (marksista powiedziałby: stopa wyzysku) ułożyła się na nowym, bardziej sprawiedliwym i zrównoważonym społecznie poziomie. To jest właśnie ten cel.