Zwolennicy etatyzmu – czy to z lewicy, czy z prawicy – tworzą dziś główny nurt myśli ekonomicznej. To oni nadają ton dyskusji, równocześnie przekonując, że naszymi umysłami włada szkodliwy neoliberalizm.
Trzej ekonomiści Międzynarodowego Funduszu Walutowego na łamach pisma „Finanse i Rozwój” podważają neoliberalne założenia dotyczące długu, deficytu i swobodnego przepływów kapitału. Publicyści lewicy ze swojej strony nawołują do zorganizowania w końcu pogrzebu doktryny, która okazała się oszukańcza. Prawdziwego pogrzebu, a nie udawanego. Ten już jednak się odbył. Wraz z zakończeniem epoki polityki centrum. W Polsce na dobre rozpoczęło się to w roku 2012, gdy powstały Kongres Protestu i Ruch Zmieleni.pl Pawła Kukiza. W skali globu za cezurę można przyjąć rok 2011, gdy zaczął działać ruch Occupy Wall Street, który stał się inspiracją dla podobnych inicjatyw na całym świecie. Efektem tego było powołanie do życia nowego mainstreamu – niebezpiecznej mieszanki etatyzmu i populistycznych idei socjalnych. Czegoś, co Anne Applebaum na łamach „Washington Post” w nieco przerysowanej formie nazwała renesansem narodowego socjalizmu. Oczywiście nie w znaczeniu, które znamy z lat 30. XX w. Raczej nowoczesnego połączenia idei charakterystycznych dla lewicy i prawicy. I uskrajnionych.
Chorobą Zachodu nie jest dziś nadmierna i dogmatyczna wiara w neoliberalizm. Bo ekonomiczne wahadło dawno wychyliło się w drugą stronę. Jest dokładnie tak, jak napisaliśmy w poprzednim numerze Magazynu DGP: „Neoliberalizm jest passé”. Pozy publicystów, którzy walczą z widmem Leszka Balcerowicza, wyglądają śmiesznie. Były wicepremier i minister finansów może dziś uchodzić za dinozaura. Ginący gatunek, którego nikt już nie chce słuchać.
Pucz liberałów
W Polsce sygnału do odwrotu nie dali lewicowi publicyści. Kontrrewolucja wypłynęła z samego jądra ciemności. Pierwszą salwę oddał Stefan Kawalec, który w tekście dla „Gazety Wyborczej” w 2011 r. napisał: „Zmodernizowaliśmy polskie banki dzięki zagranicznym inwestorom. Ale dziś ich problemy mogą zagrozić naszemu sektorowi bankowemu i całej gospodarce. Państwo powinno zadbać o to, by zwiększył się w Polsce udział banków kontrolowanych i zarządzanych lokalnie”. To słowa Kawalca – byłego wiceministra finansów w latach 1991–1994 i współtwórcy planu Balcerowicza (sam Balcerowicz dystansował się od jego tez). Jak przekonywał w 2011 r., banki w Polsce zachowują się w sposób procykliczny: „Gdy sytuacja jest dobra, mogą powodować boomy kredytowe, jednak gdy tylko klimat w gospodarce światowej lub w Europie się pogorszy, ograniczają kredyt dla przedsiębiorstw znacznie bardziej, niż jest to uzasadnione stanem naszej gospodarki. Najlepszy przykład to sytuacja z lat 2009–2010, gdy banki te zachowywały się w zupełnie inny sposób niż banki lokalne”. Nietrudno znaleźć tu podobieństwo z tekstem w kwartalniku publikowanym przez MFW.
Po podaniu w wątpliwość swobody przepływu kapitału na rynku bankowym przyszedł czas na narodowe czempiony i kolejne „nawrócenie” liberała. Tym razem Jana Krzysztofa Bieleckiego, współzałożyciela Kongresu Liberalno-Demokratycznego, premiera i bankowca, w końcu szefa rady doradców ekonomicznych przy premierze Donaldzie Tusku. Z jego ust padła propozycja budowy i wspierania „dopalanych” przez państwo koncernów, które zawojują rynki zagraniczne. Etatyzm zawitał na salonach – wykpiwanej przez PiS w kampanii w 2005 r. – Polski liberalnej. Zresztą Tuskowi niesłusznie przez lata przypisywano przynależność do tej umownej „Polski liberalnej”. Może kiedyś w niej był. Może wierzył w neoliberalne koncepcje ekonomiczne. Na pewno nie trwało to długo. Sygnałem do odwrotu było odejście, po wyborach w 2007 r., od pomysłu podatku liniowego, który sytuował Tuska i PO w gronie ugrupowań liberalnych.
Kolejną cegiełką w rozbiorze neoliberalnej agendy w Polsce była nacjonalizacja OFE. Przy okazji przejęcia pieniędzy z otwartych funduszy emerytalnych Leszek Balcerowicz zarzucił znajomemu – ministrowi finansów Jackowi Rostowskiemu – „opowiadanie bajek” o korzyściach, które miały wynikać z tej decyzji. Jednak Rostowski przekonywał, że OFE nie opłaca się ratować za pomocą, tak jak teraz przekonują autorzy tekstu zamieszczonego w kwartalniku MFW, cięć wydatków.
Utrata władzy przez PO trend odchodzenia od neoliberalizmu tylko zaostrzyła.
PiS wygrał, obiecując obniżenie wieku emerytalnego. Właśnie przedstawił założenia programu Mieszkanie+, który mogłaby napisać Partia Razem. I uruchomił program 500+, który nie tylko ma poprawić los rodzin, lecz także stymulować wzrost gospodarczy od strony pobudzenia popytu wewnętrznego. Jednym z głównych propagatorów 500+ jest wiceminister pracy Bartosz Marczuk – zdeklarowany (chyba) liberał gospodarczy (autor książki „Nie daj sobie wmówić”, która jest reklamowana jako „świetna apologia wolnego rynku, która porządkuje argumenty przeciwko mitom, którymi władza ogłupia społeczeństwo”). Jak sam przekonywał w rozmowie z DGP – raz się jest twórcą, innym razem tworzywem.
To niejedyny przypadek nawróconego liberała po stronie PiS. Do rządu Beaty Szydło jako minister rozwoju wszedł bankowiec Mateusz Morawiecki. Zafascynowany Tuskową sztuką lansu niemal co drugi dzień ma ciekawy pomysł na to, jak państwo mogłoby wesprzeć przemysł. Kolejny gospodarczy liberał, który zerwał z tradycją, to Jarosław Gowin. W opublikowanym w tym tygodniu wywiadzie dla „Financial Timesa” zadeklarował, że kapitał ma zdecydowanie za dużą władzę „w polskim sektorze bankowym” i należy „zrenacjonalizować” niektóre zagraniczne banki w kraju. To ten sam Gowin, który w 2012 r. zapewniał, że jest „prawicowym mastodontem”, który zatrzymał się „na etapie Thatcher i Ronalda Reagana”. Dodawał, że reprezentuje typ prawicy „republikańskiej i wolnorynkowej”.
Można by wymieniać w nieskończoność te akty nawrócenia. Dawni dogmatycy wolnego rynku nagle dostrzegli, że kapitał ma narodowość. Docenili rolę regulacji i tradycyjnego przemysłu. Zauważyli problemy elastycznego rynku pracy. Obserwujemy zjawisko, które było charakterystyczne dla polskiego rocka lat 90. Wówczas muzycy masowo odnajdywali Boga, rzucali picie i zaczynali śpiewać o przemianie (często ze szkodą dla muzyki). Później to samo stało się w polityce i gospodarce. Wychodzono z neoliberalnej młodości i odnajdywano się w boskim etatyzmie.
Zatrzymajmy się na chwilę i spójrzmy na to z boku. Czy – jak piszą lewicujący publicyści – problemem polskiego myślenia o gospodarce jest aby nadmiar neoliberalizmu? Czy ten mityczny Leszek Balcerowicz rzeczywiście jest aż takim problemem? A może to on jest niszą. Depozytariuszem idei, pod którymi niewielu chce lub ma odwagę się podpisać.
Marsz poszkodowanych
Dominacja lewicowej narracji dotyczy całej Europy. W miastach takich jak Barcelona, Rzym czy Londyn władzę przejmują ludzie spoza polityki, którzy wcielają w życie pomysły do tej pory zarezerwowane dla aktywistów ruchów miejskich albo szeroko pojętych oburzonych. Ada Colau wypłynęła na frustracji wynikającej z polityki cięć – dziś rządzi stolicą Katalonii. Zaczynała jako aktywistka ruchu Platforma Poszkodowanych przez Hipoteki. W jej agendzie są tanie mieszkania, wsparcie dla sklepikarzy, bezpłatna komunikacja miejska dla młodych. Colau jest w Hiszpanii elementem szerszego zjawiska: marszu po władzę ruchów sprzeciwu takich jak Indignants (ruch przeciw polityce cięć) czy Podemos (partia pragnąca nowych schematów redystrybucji, ustanowienia płacy maksymalnej, stosowania budżetów partycypacyjnych i powrotu do demokracji bezpośredniej). W niedzielę w Hiszpanii odbędą wybory parlamentarne. Podemos w sondażach jest na drugim miejscu w sondażach z 24-procentowym wynikiem.
W Rzymie tryumfy święci działaczka populistycznego ruchu Pięciu Gwiazd Virginia Raggi, która zajęła właśnie stanowisko burmistrza Wiecznego Miasta. Ona też nie ma serca do wielkich koncernów i kapitalizmu. Podobnie w Turynie, gdzie wzięła władzę 31-letnia Chiara Appendino z tego samego ugrupowania. Za dwa lata ruch populisty Beppe Grillo, którego pasją jest publicystyka ekonomiczna i promowanie demokracji bezpośredniej, ma realną szansę na przejęcie władzy i wcielenie antyliberalnego programu w skali całego kraju.
Grecji z jej Syrizą i Złotą Jutrzenką nie trzeba przypominać. Tak samo jak sceptycznej wobec rynku i antyglobalistycznej Marine Le Pen we Francji i sukcesu w wyborach lokalnych jej Frontu Narodowego.
Podobnie jest w innych regionach kontynentu. Prawdziwi Finowie, którzy współtworzą rząd, marzą o wspieraniu przemysłu przez państwo, zwiększeniu podatków i większych wydatkach socjalnych. Rosnący w siłę Szwedzcy Demokraci wracają do projektów wielkiego państwa opiekuńczego. W Austrii o mały włos prezydentem nie został Norbert Hofer, reprezentujący Partię Wolności, która walczy z międzynarodowym kapitałem i neoliberalnym spiskiem.
Ekonomiści z MFW na łamach „Finansów i Rozwoju” polemizują z neoliberalizmem z pozycji rozumu. Populiści z lewej i prawej strony z pozycji emocji i mieszczańskich lęków przed utratą pracy, niespłaceniem kredytu, odebraniem mieszkania, obawą przed migrantami.
Teza, że neoliberalizm jest wciąż wpływowy i warto dokończyć jego pogrzeb – jak pisał Rafał Woś na łamach poniedziałkowego wydania DGP – nie jest mocna. Doktryna atakowana z każdej strony od dawna spoczywa w grobie. Dziś na obronę zasługują jej ostatni zwolennicy. Są jak Indianie. Ale nie ci, którzy siali spustoszenie wśród kolonizatorów. Raczej jak ci z rezerwatu.
Dawni dogmatycy wolnego rynku nagle dostrzegli, że kapitał ma narodowość. Docenili rolę regulacji i tradycyjnego przemysłu. Zauważyli problemy elastycznego rynku pracy. Obserwujemy zjawisko, które było charakterystyczne dla polskiego rocka lat 90. Wówczas muzycy masowo odnajdywali Boga, rzucali picie i zaczynali śpiewać o przemianie. Później to samo stało się w polityce i gospodarce. Wychodzono z neoliberalnej młodości i odnajdywano się w boskim etatyzmie