Od dawna ostrzyłem sobie zęby na tę książkę. Z kilku rozproszonych artykułów i wystąpień Bogusława Czarnego z SGH wiedziałem, że autor „Szkiców o ekonomii w Polsce w latach 1949–1989 (ekonomia w państwie totalitarnym)” widzi samego siebie jako odpowiednik „ekonomisty niepokornego”. Ale nie w znaczeniu polemiki z obowiązującym wolnorynkowym dogmatem. Czarny postawił sobie za cel przełamanie panującej w środowisku „zmowy milczenia” i pokazanie, że (prawie) cała polska ekonomia z lat 1949–1989 do niczego się nie nadaje. A nie nadaje się dlatego, że była pseudonauką.
Bogusław Czarny, „Szkice o ekonomii w Polsce w latach 1949–1989 (ekonomia w państwie totalitarnym)”, Oficyna Wydawnicza SGH, Warszawa 2016 / Dziennik Gazeta Prawna
U jej podstaw leży gwałt dokonany na porządnej przedwojennej ekonomii przez polskich komunistów. Działo się to głównie w latach 1949–1956, gdy usunięto z uczelni starszą i niepewną ideowo kadrę profesorską, a zastąpiono ją młodymi i gorliwymi aktywistami PPR i PZPR. Najczęściej z doświadczeniem w aparacie partyjnym, a nawet bezpiece (choćby w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego). Z tego pokolenia wyrosło później wielu znanych ekonomistów (Włodzimierz Brus czy Kazimierz Łaski), lecz również dygnitarzy (Andrzej Werblan czy Mieczysław Jagielski).
Czarny przeciwstawia się jednak kiełkującemu tu i ówdzie przekonaniu, że wszystko, co złe można zamknąć w okresie stalinowskim. Że później polscy ekonomiści, otrząsnąwszy się z młodzieńczego zelotyzmu, podjęli heroiczny bój reformowania PRL-owskiej gospodarki w kontrze do ograniczonych polityków. Według Czarnego z zatrutego owocu dogmatycznego marksizmu nie mogły wykiełkować zdrowe owoce. Zwłaszcza że również po 1956 r. nie było w Polsce zdrowej i pluralistycznej debaty ekonomicznej. Co skutkowało upadkiem nauczania i degrengoladą całej polskiej ekonomii. Mało tego. W wyniku wewnątrzpartyjnych czystek w 1968 r. w atmosferze antysemickiej nagonki od nauczania odsunięci zostali ci, którzy 20 lat temu sami usuwali z uczelni niemarksistowskich profesorów. To wówczas Polskę opuścić musieli m.in. wspomniani już Brus oraz Łaski. A więc akurat ci – przyznaje to nawet niechętny im Czarny – którzy okazali się najzdolniejszymi ekonomistami z całego swojego pokolenia. Obaj zresztą dowiedli swoich kwalifikacji, robiąc po marcu kariery na porządnych zachodnich uniwersytetach (Brus w Oksfordzie, a Łaski w Wiedniu).
Wszystko to razem tworzy obraz polskiej ekonomii upadłej. Z dorobkiem zdecydowanie miernym (jedynymi wyjątkami byli poruszający się już przed 1945 r. po międzynarodowej orbicie Michał Kalecki i Oskar Lange). I jego zarzuty trzeba bez wątpienia potraktować poważnie. Rozczarowujące jest jednak coś innego. Bogusław Czarny kończy swój wywód na 1989 r. A przecież wiemy, że historia się wówczas nie skończyła. Co więcej, w naszym kraju nie było nigdy fundamentalnego rozliczenia z komunistyczną przeszłością prawie na żadnym poziomie. Idąc tropem rozumowania autora, trudno więc nie wyciągnąć fundamentalnego i bardzo dla nas niepokojącego wniosku. Że również po 1989 r. lwia część polskiej ekonomii była skażona tymi samymi słabościami co wcześniej: brakiem mentalnej gotowości na pluralizm, konformizmem i lenistwem myślowym. Co przełożyło się na naiwne i bezrefleksyjne przyjęcie nowej ekonomicznej doktryny – czyli wolnorynkowej ortodoksji, przez pokolenia nauczające ekonomii w III RP i robiące nam transformację gospodarczą. Jedyna różnica polega na tym, że skostniałego Marksa zastąpiło zwulgaryzowane przekonanie, że rynek ma zawsze rację.
Chciałbym się więc dowiedzieć, dlaczego Bogusław Czarny nie ciągnie tematu w ten sposób. Być może odpowie, że nie to było tematem jego książki. A być może uzna to oskarżenie za absurdalne. Wydaje mi się jednak, że odpowiedź brzmi: zawsze łatwiej dostrzec słabości intelektu i charakteru u tych, z którymi się ideowo nie zgadzamy. Niż u tych, z którymi nam bardziej po drodze.