Przez 45 lat wpajano nam, że badylarz to zło. Kradnie, oszukuje i manipuluje. Jest wrzodem na zdrowym ciele socjalistycznej gospodarki. W końcu centralne planowanie i regulowane ceny zastąpił rynek (ze wszystkimi swoimi wadami). Ekonomii tak racjonalnej jak członek z ramienia już nie ma, ale negatywny wizerunek przedsiębiorcy ciągle żyje swoim życiem. Zakorzenione bardzo silnie i głęboko negatywne emocje w stosunku do wszystkich, którym coś się udało, są bardzo polskie, niepodważalne. Dodatkowo niezwykle wygodnie jest nam od lat uzasadniać swoje rozgoryczenie, frustrację i negatywne oceny w stosunku do ludzi i sytuacji właśnie skutkami ubocznymi długoletniej terapii nienawiści do wszystkiego, co choć trochę łączyło się z wolnym rynkiem. Z zasady było mniej lub bardziej podejrzane – to fakt. Nie chcemy jednak zauważać, że jesteśmy już niemal 30 lat po komunizmie, więc zasłanianie się jego skutkami przestaje być wiarygodne. Ale jest i druga strona medalu.



Trochę jak w starym dowcipie o rozmowie właścicieli dwóch firm: – Czy ty swoim pracownikom jeszcze wypłacasz pensję? – pyta pierwszy. – Nie. – Ja też nie. A oni i tak przychodzą do pracy? – Przychodzą. – U mnie też. To może zaczniemy pobierać opłaty za wejście?
I smutno, i straszno. A do tego wciąż aktualnie, bo kroplówkę sprawiającą, że niechęć do biznesu nie tylko nie umiera, ale ma się całkiem dobrze, paradoksalnie podtrzymują często sami właściciele firm.
Bo przecież włos się jeży na głowie, gdy słyszy się, jak wygląda dzisiaj w 2016 roku polski kapitalizm. Jakie standardy zarządzania obowiązują w polskich firmach, szczególnie małych i średnich. Jakie Bizancja budują sobie przedsiębiorcy zwani „Januszami biznesu”, bo mentalnie nie wyrośli wciąż z białych skarpetek i fioletowych garniturów. Jak wreszcie mobbuje się masowo polskich pracowników. Czy to nie „zasługa” przedsiębiorców? Oczywiście, częściowo tak. Jak jednak zważyć, w którą stronę przechyla się szala winy w tej sprawie? Kto jest odpowiedzialny za nie najlepszy wizerunek polskiego biznesu w oczach Polaków? Jak w słynnym powiedzeniu, prawda i tym razem leży pośrodku. I oni, i ci, którzy zatrudniają oraz obsługują.
Z tegorocznych badań opinii jednej z organizacji zrzeszającej przedsiębiorców wśród osób nieprowadzących działalności gospodarczej: „dochody przedsiębiorców i sukces firmy to zasługa sprytu, nieuczciwości i umiejętności omijania bądź łamania prawa”. Tak interpretuje sukces rynkowy tysięcy polskich firm przeciętny Kowalski. Czy to prawda? Czy jest aż tak źle?
– Nie ulega wątpliwości, że posunięcia części prywatnego biznesu są często niemoralne. Niemal codziennie można usłyszeć o manipulowaniu klientem, celowym wprowadzaniu w błąd, po to by skrajnie maksymalizować zysk. Sam jako mały przedsiębiorca tego doświadczam. Nawet wielkie koncerny robią wszystko, aby wprowadzić klienta w błąd – ocenia Mirosław Słowikowski, trener biznesu i partner zarządzający Tim Training. – Ponieważ cały rynek działa według podobnych zasad, tylko w różnym nasileniu, i mali, i więksi przedsiębiorcy muszą przyjąć jedną z dwóch możliwych strategii – albo oszukiwać i szybko zarobić, albo uczciwą pracą i dobrą opinią powoli zdobywać klientów. Ta druga droga jest mozolna i ciągle zbyt mało przedsiębiorców zauważa, że się opłaci długofalowo. Pierwszą wybiera wciąż bardzo wielu – dodaje Słowikowski.
Fakt, postawa przedsiębiorców często uzasadnia określanie ich mianem „Januszów biznesu”. Ale skąd się ona bierze? Na pewno nie tylko z indywidualnych chęci chodzenia na skróty, bo w interesach jest to wcześniej czy później zwykle one way ticket. Trochę odpowiadają na to pytanie badania „Polacy o prowadzeniu biznesu”. Katarzyna Kowalczuk z CBOS pisze w ich podsumowaniu tak: „Zbyt duże koszty pracy, zbyt wysokie podatki od dochodów dla firm oraz zbyt dużo regulacji, takich jak konieczność uzyskiwania różnego rodzaju koncesji i zezwoleń, to w świadomości społecznej główne problemy, z jakimi mają do czynienia przedsiębiorcy. Wysokie koszty zauważa ponad połowa Polaków, wysokie podatki niemal połowa. Może także dlatego tylko 18 proc. z nas rozważa podjęcie w przyszłości decyzji o prowadzeniu własnej działalności gospodarczej, a 40 proc. nigdy o tym nie myślało i nie ma takich planów”. Skoro wielka grupa Polaków zauważa problemy biznesu, to sam biznes tymi problemami może czuć się przytłoczony. I chcąc, nie chcąc musi je odreagować.
Statystyka to jedno, prawdziwe historie co innego. Nie zamierzam tu szczególnie bronić przedsiębiorców, bo wielu na żadną obronę nie zasługuje, ale niektórzy mówią ciekawe rzeczy. Na przykład deweloper budujący niewielkie osiedla na wschodzie kraju.
– Kiedyś sprawy załatwiało się drobnymi prezentami – kolacja, jedwabny krawat albo whisky single malt. Tak czy inaczej 200–300 zł i z głowy. Teraz można cokolwiek ugrać tylko łapówkami i to co najmniej takimi, że wystarczy na nowe auto. Oczywiście ugrać z urzędnikami, którzy trzymają cię za gardło, są twoimi panami. Mogą wynieść cię na finansowy piedestał albo zepchnąć w przepaść. Wystarczy, że zechcą ci udowodnić, że niepotrzebnie wydałeś właśnie 5 mln zł na działkę pod trzy budynki, bo tam się nic nie da zbudować. Że utopiłeś tę wielką kwotę. A nie da się, bo oni tak mówią. Czyli mimo planu zagospodarowania i tak nie wydadzą warunków zabudowy albo będą przeciągać terminy w nieskończoność. Łapówki się boję, nie chcę iść do więzienia. Czy ja mam w takiej sytuacji, gdy chodzi o przetrwanie firmy i zatrudnienie prawie setki osób, martwić się jeszcze jakoś szczególnie, czy ich bardzo dobrze traktuję, czy ich aby nie uraziłem? Bo jak ich urażę, to wizerunek przedsiębiorców się pogorszy? Przecież to żarty! Polska rzeczywistość to dżungla, nie mam czasu na pieszczoty – żali się.
Połowa z nas uważa, że polski kapitalizm zdaje egzamin, 37 proc. jest przeciwnego zdania. To najwyższy odsetek od 15 lat. Słabe notowania ma również biznes
Może i dżungla, tylko taka, w której najczęściej to pracodawcy polują na pracowników. Dla równowagi opowiada były pracownik dużej polskiej firmy handlowej, która jest właścicielem kilkudziesięciu sklepów spożywczych: właściciel regularnie powtarzał wszystkim, że są złodziejami, leniami, kanaliami i szczurami. Że do niczego się nie nadają, bo gdyby coś umieli, nie pracowaliby w sklepie. Że tylko dzięki niemu żyją, bo nikt by im nawet zasiłku nie dał. Ludzki pan. A oni go jeszcze okradają, bo złapał któregoś, jak jadł jabłko. Zdarzyły się nawet przypadki szturchania, popychania, klepania. Kiedyś kogoś uderzył, niestety nie było świadków. Rotacja w tej firmie była wyjątkowo duża. – Sam wytrzymałem tam tylko rok. Nikt, z kim pracowałem, już tam nie pracuje. To nie działo się w XIX wieku, tylko w XXI. Dwa lata temu – wspomina były pracownik tej sieci.
Takie przypadki wpływają na nasze osobiste negatywne postrzeganie przedsiębiorców na lata. Kiedy tylko o nich słyszymy, nie są tak druzgocące. Kiedy jednak ich doświadczymy, niemal na pewno nigdy nie damy się przekonać, że właściciele firm, oczywiście poza drobnymi wyjątkami, bo takie znajdą się zawsze, zasługują choćby na odrobinę ciepłych uczuć. Widać to dobitnie także w kontekście już historycznym, sięgającym początków polskiej transformacji ekonomicznej. Według CBOS (to samo badanie) w styczniu 1991 roku, krótko po przełomie politycznym, trzy czwarte Polaków (73 proc.) popierało „próby stworzenia w Polsce gospodarki wolnorynkowej na wzór zachodni”. To był przecież nasz wieloletni cel: jeżdżąc syrenkami, najwyżej na wczasy do Bułgarii, śniliśmy o mercedesach i wypoczynku na Lazurowym Wybrzeżu. Jedząc wyroby czekoladopodobne, pragnęliśmy prawdziwej czekolady. Używając pilśniowych meblościanek, chcieliśmy foteli Chesterfield z prawdziwej skóry. To wszystko przez lata było nieosiągalne, więc upadek żelaznej kurtyny, szczególnie w zakresie nowych perspektyw gospodarczych, przyjęliśmy z niepohamowanym entuzjazmem. Po kilku latach zmalał on jednak radykalnie, bo transformacja nas rozczarowała. Okazała się przede wszystkim bezkompromisowym materialnym wyścigiem, w czasie którego trup ściele się gęsto, ale nikt się tym szczególnie nie przejmuje. Winę za te trupy w dużym stopniu ponoszą do dzisiaj właściciele firm, którzy psuli polski kapitalizm swoją żądzą pieniądza. W efekcie w 2000 roku już tylko dwie piąte Polaków (41 proc.) – niemal o połowę mniej niż dziewięć lat wcześniej – uważało, że gospodarka wolnorynkowa, obiekt marzeń naszych ojców, jest najlepszym systemem gospodarczym dla Polski. W 2006 roku, po kolejnych sześciu latach działań polskich firm i polskiego rynku, tylko 35 proc. Polaków było pewnych, że model gospodarki opartej na zysku, ten, który tak wielbiliśmy w Polsce jeszcze w 1991 roku, jest tym, o co nam chodziło, kiedy stawialiśmy się komunie tak bardzo, że niektórzy tracili życie. Na szczęście obecnie jest trochę lepiej, choć nie do końca dobrze. Niby połowa z nas uważa, że polski kapitalizm zdaje egzamin na co dzień (tylko połowa czy aż połowa?), 37 proc. jest jednak pewnych, że nie zdaje go w najmniejszym stopniu (reszta nie ma zdania). Te 37 proc. niezadowolonych stanowi najwyższy odsetek od 15 lat. Nie da się określić, ilu jest wśród nich tych, którzy głosowali na PiS, bo oni z zasady niemal zawsze wszystko kontestują i są z niemal wszystkiego niezadowoleni, ale spośród wyborców tej partii niemal trzy czwarte (72 proc.) uważa, że polska gospodarka i polskie firmy nie działają dobrze. Na pewno w jakimś stopniu na te negatywne oceny wpływa fakt, że PiS od lat nie wypowiada się z przesadną aprobatą na temat biznesu, dając ciche przyzwolenie na obarczanie go odpowiedzialnością za wszystko, co złe (oczywiście najbardziej winni są zawsze Platforma Obywatelska i Donald Tusk).
Złe oceny biznesu muszą być pochodną także ogólnego poglądu dominującego wśród Polaków, że gospodarka rynkowa w naszych warunkach jest przede wszystkim szansą bogacenia się dla nielicznych (79 proc. z nas podpisuje się pod takim twierdzeniem). Tylko co ósmy (12 proc.) uważa, że dzięki niej wzrasta stopa życiowa i wszyscy stają się coraz zamożniejsi. Według opinii badanych przez CBOS z gospodarką opartą na prywatnej przedsiębiorczości najsilniej kojarzą się: zysk (71 proc.), postęp i postęp techniczny (po 69 proc.), wolność (60 proc.), wydajność (59 proc.) oraz dobrobyt (58 proc.), ale również egoizm (52 proc.), korupcja (48 proc.) i brak równości (46 proc.). Ponad połowa Polaków (56 proc.) uważa, że na początku przemian ustrojowych firmy zakładali przede wszystkim ci, którzy mieli powiązania i znajomości w różnych instytucjach, głównie publicznych. Dzisiaj liczba radykalnych opinii w tej sprawie się zmniejszyła, ale nie na tyle, by była niezauważalna. Dwie piąte z nas (39 proc.) jest przekonanych, że na indywidualny interes obecnie decydują się przede wszystkim ci, którzy mają nieformalne kontakty, czyli że prywatnym sektorem kieruje nie równość szans, ale uprzywilejowany dostęp. – Polacy są obecnie bardziej sceptyczni niż jeszcze pięć lat temu w ocenie korzyści, jakie naszemu krajowi przynosi gospodarka rynkowa. W pewnej mierze wynika to ze wzrostu niezadowolenia z funkcjonowania w Polsce tego systemu gospodarczego – ocenia Katarzyna Kowalczuk z CBOS.
W Krajowej Izbie Gospodarczej też zauważyli, że polski biznes kojarzy się raczej z cinkciarstwem niż z misją. Agnieszka Durlik z KIG jest zdania, że wzięło się to ze starych metod działania właścicieli firm, którzy budując w latach 90. podstawy nowego polskiego porządku gospodarczego, zapomnieli, że działanie w oparciu o zasadę „cel uświęca środki” najlepiej sprawdzało się w literaturze, a w realnym życiu już niekoniecznie.
– Kiedyś bardziej naturalne wydawało się przymykanie oczu na działania wątpliwe prawnie czy etycznie, na które decydowali się przedsiębiorcy, szczególnie jeśli osiągali dobre wyniki. Na początku lat 90., kiedy nie było żelaznych reguł prowadzenia biznesu w Polsce poza jedną – zarabiać jak najwięcej – działo się i jedno, i drugie. Bywały działania, które dzisiaj kwalifikowałyby się pod określone paragrafy kodeksu karnego lub karnego skarbowego, ale i wyniki znacznie przekraczały zakładane plany – wyjaśnia Agnieszka Durlik. – O ile te drugie budowały polskie PKB i procentują do dzisiaj, o tyle te pierwsze powodowały niechęć, zazdrość, złe oceny i wiele innych negatywnych emocji ze strony osób, które mogły paść ofiarą braku etyki w biznesie – dodaje ekspertka z KIG.
Kierowane przez Leszka Balcerowicza Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR) oraz Polska Rada Biznesu opracowały niedawno dokument o nazwie „Wizerunek przedsiębiorcy”. Wynika z niego ogólnie m.in., że „przedsiębiorcy kojarzą nam się raczej dobrze i doceniamy ich wkład w narodową gospodarkę”. Do tego „trwały wzrost gospodarczy Polski możliwy jest tylko przy udziale rodzimej przedsiębiorczości”. Ale jeśli wejdziemy już trochę głębiej, łatwiej zrozumieć dlaczego lukier z pierwszych oficjalnych stron dokumentu wcale nie okazuje się w finale słodki. I dlaczego, mimo tych ważnych deklaracji, oceny właścicieli polskich firm i osób prowadzących w Polsce interesy nie są hurraoptymistyczne. Zdaniem badanych tylko połowa pracodawców terminowo reguluje wszystkie swoje należności, w tym wypłacanie pensji pracownikom i realizowanie faktur na rzecz zleceniobiorców. Jeszcze gorzej jest w zakresie prawidłowego prowadzenia dokumentacji czasu pracy (co łączy się z ewentualnymi honorariami za nadgodziny lub ich brakiem) – jedynie 41 proc. pracodawców zgodnie z raportem dba o to, jak należy. Trochę gorzej niż w Polsce oceniani są przedsiębiorcy tylko na Cyprze, w Grecji, Bułgarii i na Słowacji. Lepiej we wszystkich innych krajach UE. Liderem jest Dania (79 proc. pozytywnych ocen wśród obywateli), potem Irlandia, Finlandia, Austria i Niemcy.
– W Polsce mechanizm konkurencji nie jest w stanie wyeliminować nieuczciwych przedsiębiorców. Uproszczenie przepisów i nieuchronność kary za wszelkie oszustwa powinny być zdecydowanie bardziej egzekwowalne. To szansa na wprowadzenie większej cywilizacji do biznesu i zmianę jego wizerunku, który często psuje tylko na własne życzenie – ocenia Mirosław Słowikowski z Tim Training. – Potrzebna jest także znacznie większa ochrona obywateli przed wszelkiego rodzaju lichwą, wyłudzeniami i celowym wprowadzaniem w błąd. W tym wypadku państwo zupełnie zapomniało o obywatelach, a poczucie bezkarności wielu nieuczciwych przedsiębiorców jest nieomalże bezgraniczne.
Izabela Grzanka w „Kapitale społecznym w relacjach z klientami”, pozycji teoretycznie obowiązkowej dla zarządzających przedsiębiorstwami, pisze tak: „Każda interakcja z klientem w każdym z możliwych punktów jego styku z przedsiębiorstwem, powinna zmierzać nie tylko do maksymalizacji stopy zwrotu danej relacji, lecz przede wszystkim utwierdzać klienta w przekonaniu, że jest on dla przedsiębiorstwa najważniejszy”. Szkoda, że w polskich warunkach to wciąż jedynie podręcznikowa, mało realna wizja.