Plan Morawieckiego, terapia Balcerowicza, epoka Gierka. Nazwiska są kuszącym sposobem na łatwe etykietkowanie otaczającej rzeczywistości. Niby wszyscy wiemy, że to wszystko wygodne uproszczenia. Rzadko jednak dodajemy, że stworzone w ten sposób skojarzenia prowadzą na manowce.
Jak to działa, pokazali niedawno ekonomiści Thorvaldur Gylfason, Helgi Tomasson i Gylfi Zoega z Uniwersytetu Islandzkiego w Reykjaviku. Naukowcy napisali tekst, w którym biorą w obronę dwóch wielkich gigantów nowożytnej ekonomii: Davida Ricarda i Irvinga Fishera. Mówiąc bardziej konkretnie, biorą ich w obronę przed nimi samymi. A jeszcze bardziej konkretnie przed krzywdzącą pamięcią o nich samych.
Weźmy na początek Ricarda. To drugie (po Adamie Smicie) nazwisko, jakie słyszy uczestnik każdego, nawet najbardziej skróconego, kursu ekonomii. Wywodzący się z rodziny osiadłych w Londynie sefardyjskich Żydów Ricardo (1772–1823) wymyślił i opisał wiele kwestii uchodzących dziś za fundamenty ekonomii neoklasycznej. Jedną z nich jest tzw. ekwiwalencja ricardiańska. To przekonanie, że nie ma większego znaczenia, czy rząd finansuje swoje wydatki realnymi wpływami podatkowymi, czy też zwiększeniem długu. To rozróżnienie nie ma znaczenia, ponieważ skutki są dokładnie takie same. Wyższe podatki sprawiają, że maleje konsumpcja. Konsumpcja maleje jednak również wtedy, gdy rośnie dług. Dlaczego? Bo ludzie wiedzą, że państwo będzie musiało w końcu spłacić zobowiązania w przyszłości. Aby się na to przygotować, obywatele ograniczają konsumpcję już dziś. Tak
Problem polega tylko na tym, że w jej słuszność powątpiewał sam David Ricardo. I sam pisał, że to bardzo mało prawdopodobne, by ludzie rozumowali w ten sposób. By ograniczali konsumpcję dziś, spodziewając się wyższych podatków w przyszłości. Mówiąc o tym, Ricardo stał na stanowisku podobnym do tego, który reprezentują obecnie ekonomiści behawioralni. Zwracający uwagę, że cały problem z ekonomią neoklasyczną polega na tym, że zaludniają ją stworzenia zwane homo oeconomicusami. Które nie istnieją w realnym świecie. A już na pewno nie zachowują się jak ludzie z krwi i kości. Tylko że to zastrzeżenie w klasycznej opowieści o ekwiwalencji pojawia się rzadko. Zazwyczaj znamy ją w formie rozpropagowanej w latach 70. XX w. przez harwardczyka Roberta Barro. I bardzo użytecznej dla wszelkiej maści przeciwników zwiększania długu publicznego. Którzy bywają zazwyczaj zwolennikami zmniejszania wydatków publicznych i w ogóle uważają aktywną politykę fiskalną państwa za nonsens. Tylko że z Ricarda zostaje więc w tak rozumianej ekwiwalencji ledwie samo nazwisko. Idealne, by powiedzieć: przecież to fundamentalne prawo, na które zwracał już uwagę sam ojciec założyciel współczesnej ekonomii.
Z Ricarda zostaje ledwie samo nazwisko. Idealne, by powiedzieć: przecież to fundamentalne prawo, na które zwracał już uwagę ojciec założyciel współczesnej ekonomii
Bardzo podobny los spotkał też inną legendę, Irvinga Fishera (1867–1947), jednego z pionierów ekonomii monetarnej. Przypisuje się mu sformułowanie efektu (czasem nazywanego tez hipotezą) Fishera. Czyli przekonania, że ruch inflacji nieuchronnie prowadzi do odpowiedniego ruchu stóp procentowych. Według zasady, że jak ceny rosną, to zaraz wzrośnie i stopa. Albo na odwrót. Tak rozumiany efekt Fishera był używany przez przeciwników polityki fiskalnej i monetarnej. Dowodzących, że nie ma co pokładać w niej zbyt wielkich nadziei. Bo i tak efekt będzie znikomy. Tylko że znowu (podobnie jak w przypadku Ricarda) efekt Fishera jest sprzeczny z tym, co pisał sam Fisher. Ponieważ choć dowodził, że stopy procentowe powinny podążać za inflacją, to jednocześnie był w pełni świadomy, że w realnym świecie tak się nie dzieje. Bo raczej reakcja stopy procentowej bywa zazwyczaj nieadekwatna do zmian w poziomie cen.
To tylko dwa przykłady, na których skupiają się Islandczycy. Pewnie można pokazać ich jeszcze wiele. Nauka płynie z nich prosta. Nie oceniajmy książki po okładce. Ani teorii ekonomicznej po nazwisku jej twórcy.