By wypracować sensowną politykę gospodarczą, trzeba otwarcie powiedzieć społeczeństwu: bez zmniejszenia zadłużenia i podwyższenia wieku emerytalnego nie dogonimy bogatej części świata - twierdzi ekonomista Stanisław Gomułka.
Prof. Stanisław Gomułka członek korespondent PAN, wieloletni wykładowca London School of Economics, główny ekonomista BCC oraz członek Narodowej Rady Rozwoju / Media
W niedawno wydanej książce „Transformacja i rozwój. Teoria i polityka gospodarcza” pisze pan, że światu potrzeba dwóch teorii rozwoju gospodarczego. Co to znaczy?
Są dwa rodzaje obszarów gospodarczych: rozwinięte i rozwijające się. W państwach należących do pierwszego rodzaju tempo rozwoju gospodarki, mierzone procentową zmianą PKB na roboczogodzinę, zależy od innych czynników niż w państwach należących do drugiego. Gospodarki rozwinięte wykazują wspólny, długofalowy trend wzrostowy, dość stabilny w czasie, który zależy głównie od wielkości sektora tworzącego innowacje, czyli sektora badań i rozwoju (R&D).
My wciąż należymy do gospodarek rozwijających się.
Oczywiście. Nasze PKB per capita to ok. 50 proc. PKB per capita zachodnich Niemiec, nasze bogactwo na mieszkańca to może 30 proc. bogactwa mieszkańca Niemiec. To, jak dynamicznie rosną gospodarki wschodzące, takie jak nasza, zależy głównie od tego, jak szybko i efektywnie przejmujemy technologie wytworzone gdzie indziej.
Zatem miał rację Milton Friedman, gdy radził, byśmy korzystali z mechanizmów, na których bogate kraje zbudowały swoje bogactwo, a nie z tych, z których korzystają, gdy już są bogate?
W pewnym sensie tak. Wie pan, polityka gospodarcza w krajach rozwiniętych nie ma właściwie znaczenia dla wzrostu ich PKB, natomiast w takich krajach jak Polska ma olbrzymie znaczenie.
Jak to? Gdyby w USA do władzy doszedł socjalista Bernie Sanders i zapragnął wysoko opodatkować Wall Street, znacznie podnieść pensję minimalną, ograniczyć wymianę handlową z Chinami, to nie miałoby to wpływu na rozwój gospodarczy Ameryki?
Nie. W krótkim okresie, np. 4–8 lat, może mielibyśmy do czynienia z anomalią w postaci spowolnienia ogólnego trendu wzrostowego. W tym czasie gospodarka USA zgromadziłaby coś w rodzaju rezerwy wzrostu, którą wykorzystałaby później. Chodzi o to, że nawet w czasie rządów Sandersa wytwarzano by innowacje, tylko byłyby one mniej niż zwykle wykorzystywane. Po Sandersie nastałby inny prezydent, który cofnąłby reformy poprzednika, i owe innowacje wreszcie mogłyby w pełni rozkwitnąć. To przejściowo przełożyłoby się na relatywnie wyższą stopę wzrostu PKB, niż gdyby reform Sandersa wcześniej nie było. Polityka gospodarcza dla USA czy dla Niemiec nie ma znaczenia na dłuższą metę, ale może prowadzić do okresowych fluktuacji.
Wielki Kryzys z początku XX w., który trwał w sumie dziewięć lat i spowodował spadek PKB USA o 30 proc., był tylko taką okresową fluktuacją?
Tak, bo rozmawiamy o perspektywie nie dekad, a wieków. Dokładniej o ostatnich 200–300 latach. I próbujemy wyjaśnić, dlaczego po tych tysiącach lat, gdy gospodarki rosły w tempie 5–10 proc. na wiek, przyśpieszyły do tempa 1–2 proc. rocznie.
Gdyby w Polsce pojawił się odpowiednik Sandersa z równie radykalnym programem, to w razie jego zwycięstwa bylibyśmy w opałach?
Być może tak, bo my swoje zdolności technologiczne i organizacyjno-instytucjonalne dopiero budujemy poprzez absorpcję i wprowadzenie w życie innowacji stworzonych w krajach dzisiaj najbardziej rozwiniętych. W naszym przypadku opisana przez pana polityka sprawiłaby, że ta absorpcja spadłaby, i w związku z tym mielibyśmy za rządów tego naszego Sandersa mniej innowacji w gospodarce. To przełożyłoby się na trwały rozwój poniżej potencjału.
Przypomniał mi się pewien polski piłkarz, który świetnie się zapowiadał, lecz miał wypadek motocyklowy i, mimo że wrócił po latach do gry, ten stracony czas pozbawił go szans na naprawdę wielką karierę. Jego talent w pełni się nie rozwinął. Dobre skojarzenie?
Tak. Stracił okazję i możliwość, by przez te wszystkie lata inwestować w swój rozwój. Tak samo jest w gospodarce rozwijającej się. Żeby wykorzystać innowacje i rozwijać się, trzeba inwestować, bo absorpcja innowacji następuje poprzez inwestycje. Im wyższa relacja inwestycji w stosunku do PKB, tym wyższe tempo wzrostu wydajności pracy i w związku z tym szybszy wzrost PKB.
Zanim porozmawiamy o Polsce, chciałem dopytać, czy dobrze zrozumiałem przesłanie pańskiej książki. Tempo wzrostu globalnego PKB za pół wieku zacznie spowalniać i z czasem globalna gospodarka osiądzie na laurach – czy tak?
Gospodarka światowa jest w trakcie procesu konwergencji krajów doganiających do poziomu krajów doganianych. Na ten proces nakłada się dążenie do stanu równowagi w skali globalnej. Wówczas sektory R&D oraz szkolnictwa wszelkiego rodzaju będą się rozwijać w takim samym tempie jak cała gospodarka. W rezultacie tych dwóch procesów, od mniej więcej połowy XXI w., będziemy mieć tylko stabilne przyrosty globalnego PKB, a nie stabilne tempo wzrostu PKB, jak teraz. Stan równowagi osiągniemy, gdy będziemy wykorzystywać w gospodarce wszystkie potencjalnie twórcze jednostki. Popatrzmy na ostatnie 200–250 lat. Kraje, które w XIX w. zaczęły się szybko rozwijać, rozwijały się dzięki temu, że zaczęły wykorzystywać w większym stopniu dotychczas niewykorzystywane talenty. Gospodarka tych krajów zaczynała ewoluować z jednorodnej w dwusektorową: sektor konwencjonalny i sektor innowacyjny lub, jak kto woli, sektor zmian jakościowych. Zatrudnienie w pierwszym wzrastało mniej więcej tak szybko jak ogół populacji, czyli w tempie 0,5–2 proc. rocznie. Natomiast zatrudnienie w drugim sektorze wzrastało w tempie ok. 5–10 proc. rocznie. Pula talentów w społeczeństwie jest jednak ograniczona – szacuje się, że potencjalni innowatorzy to maksymalnie ok. 3–4 proc. populacji. W pewnym momencie zatrudnienie w sektorze zmian jakościowych przestanie rosnąć szybciej niż cała populacja, bo nie będzie już niewykorzystanych talentów. Spadnie wtedy innowacyjność gospodarki, a w konsekwencji spadnie tempo wzrostu PKB. Świat Zachodu jest już teraz w takiej sytuacji.
Mimo to twierdzi pan, że najbliższe pięć dekad może być najlepszym półwieczem w dziejach, jeśli chodzi o skumulowany wzrost PKB. Jak to możliwe?
O ile Zachód doszedł już do wspomnianej granicy, o tyle nie dochodzą do niej jeszcze kraje takie, jak: Chiny, Indie, państwa Afryki czy Ameryki Południowej. Potencjał innowacyjny gospodarek tych krajów jest jeszcze niewykorzystany i to on będzie stanowił paliwo wzrostu PKB świata i rozwoju cywilizacyjnego przez najbliższe dekady. Już teraz rozwijają się one szybciej niż kraje Zachodu. Tak samo jest z Polską – rozwijamy się średnio w tempie 3–4 proc. PKB rocznie, a państwa starej Unii w tempie 1–2 proc. PKB. Ten proces gonienia Zachodu będzie trwał nie do momentu całkowitego zasypania luki rozwojowej, a do momentu osiągnięcia stanu równowagi.
Równowaga nie oznacza równości?
Nie. Poszczególne państwa osiądą na różnych poziomach, lecz na tyle bliskich, że będziemy mówić o konwergencji. Zakładam, że np. Chiny i Indie osiągną poziom ok. 60 proc. amerykańskiego PKB per capita. W stanie globalnej równowagi jakieś zróżnicowanie między krajami wciąż będzie obecne. Spójrzmy, jak wyglądają gospodarki krajów rozwiniętych – tam to zróżnicowanie także jest obecne. Północna i południowa Anglia to różnica w PKB na mieszkańca 1:3. Różnią się w tym względzie także południowe i północne Włochy, wschodnie i zachodnie Niemcy. W świecie stanu równowagi będą także takie centra bogactwa, jakie obecnie stanowią stolice danych państw. W stolicach PKB per capita jest mniej więcej dwukrotnie wyższe niż na pozostałym obszarze państwa.
Zakłada pan, że świat będzie się rozwijał „matematycznie”, a co z nieprzewidzianymi sytuacjami, jak np. wojny, które mogą doprowadzić do regresu? A co z przełomowymi innowacjami, które doprowadzą do znacznego przyśpieszenia wzrostu i ponownie wytrącą świat z równowagi?
Wojny to element nieprzewidywalny co do skali i momentu wystąpienia. Już obecnie właśnie w wyniku wojen, które uniemożliwiają tworzenie dobrych instytucji, mamy grupę 20–30 państw, które się nie rozwijają. Myślę jednak, że w ciągu najbliższych dekad w niektórych z tych krajów sytuacja się ustabilizuje i zostanie wprowadzona dobra polityka gospodarcza. Co do przełomowych innowacji, to niektórzy ekonomiści i dziennikarze przeceniają znaczenie jednostkowej innowacji. Jeden wynalazek sam nie zmienia świata.
A maszyna parowa, żarówka, radio, internet?
Pojedyncza innowacja, nawet tego formatu, nie wnosi wiele – dopiero miliony mniejszych innowacji, które pojawiają się w jej następstwie, robią różnicę dla PKB. Problem w tym, że szansa na takie innowacyjne ciągi w przyszłości może być mniejsza, niż była dotąd, a to z tego względu, że źródłem nowoczesnych innowacji są odkrycia w naukach podstawowych, a z czasem zbliżymy się do pełnego opisu świata fizycznego. W swojej teorii światowego rozwoju pomijam jednak ten czynnik. Stan globalnej równowagi, do którego zmierzamy, ustabilizuje się w chwili, gdy przestanie rosnąć populacja ziemska. To przecież także temu, że w ciągu ostatnich 200 lat rosła ona w niezwykle wysokim tempie, zawdzięczamy wzrost PKB na mieszkańca. Gdy rośnie populacja, to rośnie także pula potencjalnych innowatorów.
I kiedyś populacja przestanie rosnąć?
Prognozy demografów mówią o ustabilizowaniu się liczby ludności świata w drugiej połowie XXI w. Spójrzmy na demografię krajów rozwiniętych. Tam już teraz ledwo jest zapewniana zastępowalność pokoleń. Często nawet mamy do czynienia z kurczeniem się rdzennej populacji państw. Co ciekawe, stan globalnej równowagi gospodarczej oznacza, że ktoś taki jak Bernie Sanders będzie miał duże powodzenie polityczne. Gdy zmaleje silnie tempo wzrostu gospodarczego, to prawdopodobnie wzrośnie potrzeba redystrybucji dochodów i zmniejszania różnic majątkowych. Innymi słowy: trwałą i mocną popularność uzyskają idee socjaldemokratyczne.
Austriacki ekonomista Joseph Schumpeter twierdził, że z kapitalizmu wyłoni się socjalizm. Rozumiem, że tak właśnie będzie?
Nie. Socjalizm to nie socjaldemokracja. Zresztą Schumpeter mylił się nie tylko w przewidywaniach, lecz i w diagnozie samego procesu przechodzenia kapitalizmu w socjalizm. Uważał, że socjalizm naturalnie wyniknie z faktu, że gospodarkę zdominują wielkie firmy, które w końcu zbiurokratyzują się i przekształcą w monopole. Tak się nie stało. Wciąż 60 proc. produkcji wytwarza sektor małych i średnich firm. Wracając jednak do głównego tematu, chciałbym podkreślić, że kapitalizm wolnorynkowy, z dużymi różnicami dochodów, to okres niezwykle szybkiego rozwoju napędzanego przez rewolucję naukową i technologiczną wspieraną przez bardzo duży wzrost liczby ludności – tyle że ten przyśpieszony rozwój ma charakter przejściowy.
Czyli jesteśmy w windzie powoli podróżującej z biednej piwnicy na ostatnie piętro dobrobytu?
Tak, ale każdy kraj podróżuje w oddzielnej windzie i nie wiadomo, czy Polska dojedzie do ostatniego piętra.
Czy w tej podróży dogonimy Niemcy?
To możliwe, ale zależy w dużym stopniu, chociaż nie całkowicie, od naszej polityki gospodarczej.
Mówił pan o inwestycjach jako warunku absorpcji innowacji. Jak inwestycje wyglądają w Polsce?
Inwestycje wszystkie – prywatne i publiczne, krajowe i zagraniczne – w relacji do PKB to u nas ok. 20 proc. Inwestycje finansowane z budżetu UE i bezpośrednie inwestycje zagraniczne (BIZ) to w sumie ok. 4–6 proc. PKB, a inwestycje krajowe to ok. 15 proc. PKB. To dość niski poziom w skali globalnej. W Chinach inwestycje ogółem to ok. 40–50 proc. PKB, w wielu krajach doganiających jest to z reguły ponad 30 proc. PKB. To tłumaczy, dlaczego średnie tempo wzrostu PKB Polski to 3–4 proc., a ich jest lub było nawet około dwukrotnie wyższe.
Powinniśmy zatem ściągnąć więcej zagranicznego kapitału? Wydaje się, że właśnie na to postawiliśmy w ciągu ostatnich 25 lat, tworząc specjalne strefy ekonomiczne i płacąc za nowe miejsca pracy ulgami podatkowymi dla zagranicznych inwestorów.
Nie ma to większego znaczenia, czy inwestycje są zagraniczne, czy krajowe. Japonia czy Korea Południowa w okresie budowania wzrostu PKB nie miały dużego napływu inwestycji z zagranicy. Zależność jest prosta: więcej inwestycji, większa innowacyjność gospodarki, wyższe tempo rozwoju. W wypadku krajów rozwijających się przez innowacyjność rozumiem nie liczbę patentów, a liczbę wdrożonych, w dużej większości zaimportowanych, innowacji. To kraje rozwinięte pozostają źródłem ważnych nowych innowacji – tworzy się ich tam aż ok. 90 proc. całego światowego strumienia. Nakłady na R&D w tych krajach są ok. 300 razy większe niż w Polsce.
Skoro nie ma dużej różnicy między inwestycjami krajowymi a zagranicznymi, to dlaczego stawiano na te drugie tak duży nacisk w naszej polityce gospodarczej?
Ściąganie BIZ-ów miało sensowny cel: uzupełnialiśmy w ten sposób braki w narodowych oszczędnościach. Przy okazji szybciej budowaliśmy sektor eksportowy. To oszczędności narodowe determinują w gospodarce poziom inwestycji krajowych, a stopa tych oszczędności w Polsce, prywatnych i publicznych, jest bardzo niska. Wynika to z koncepcji, którą polscy wyborcy popierali przez ostatnie 25 lat, a którą trafnie podsumował i politycznie wykorzystał Donald Tusk. To stawiająca na natychmiastową konsumpcję doktryna tu i teraz. Ta doktryna wykuwała się już u zarania III RP. Pamiętam rozmowy z Jackiem Kuroniem, z którego inicjatywy wprowadzono relatywnie hojny system ubezpieczeń społecznych. Mówił: wprowadzamy gospodarkę rynkową, uderzamy w inteligencję i robotników, to kto będzie nas popierał? Był 1990 r. i trzeba było w reformatorskie kalkulacje wpisywać reakcje społeczne. Owocowało to dużymi deficytami budżetowymi i wysokim długiem publicznym.
To my nie mamy od 1989 r. dzikiego kapitalizmu? Lewicowi publicyści lubią tak mówić.
W porównaniu z Chinami czy Rosją nie mamy dzikiego kapitalizmu, bo zaprojektowaliśmy system, w którym mamy dość duży komponent socjalny, i to w dodatku nieoptymalnie funkcjonujący. Transfery socjalne, zamiast do biednych, trafiają często do zamożnych. Nasze państwo inwestuje tylko ok. 10 proc. wydatków publicznych. Ale najgorsze jest to, że mieliśmy średniorocznie deficyt na poziomie 4 proc. PKB, co oznaczało w praktyce rekwirowanie części prywatnych oszczędności i przeznaczanie ich na konsumpcję.
Rekwirowanie?
Metaforycznie rzecz ujmując. Rząd robi to, zadłużając kraj, a przyrost długu to ujemne oszczędności. Gdybyśmy nie mieli deficytów, to krajowe inwestycje byłyby wyższe, więc nasza innowacyjność i produktywność w ciągu ostatnich 25 lat rosłyby szybciej.
W planie rozwoju, który przedstawił wicepremier Mateusz Morawiecki, czytamy, że stosunek między inwestycjami zagranicznymi a krajowymi ma się zmienić na korzyść tych drugich.
Na pewno elementem polityki gospodarczej powinno być ograniczenie czy wręcz eliminacja przywilejów oferowanych dotąd kapitałowi zagranicznemu. Czy da się spowodować wzrost inwestycji krajowych? Owszem, jeśli pokażemy, jak zwiększyć krajowe oszczędności. Na razie pan Morawiecki pokazuje tylko dobrą diagnozę i sensowne cele, ale nie pokazuje narzędzi do ich osiągnięcia. Podobno ma to zrobić w kolejnej odsłonie swojego planu.
Czyli planu nie ma. Bo wyznaczenie celów to nie plan. Może okaże się, że – według rządu – realizacją planu będzie jego doprecyzowanie?
Najważniejsza część każdego planu to metody realizacji jego celów oraz analiza wskazująca na to, że zaproponowane metody będą skuteczne. Tego w tej chwili brakuje. Co więcej, inicjatywy wyborcze prezydenta i rządu szły w odwrotnym kierunku: promowania konsumpcji, zmniejszenia stopnia aktywności zawodowej i zwiększenia deficytu sektora finansów publicznych. Tymczasem, aby zwiększyć poziom oszczędności, w pierwszej kolejności należy wyeliminować deficyt sektora finansów publicznych, a równocześnie zastanowić się, jak polityką podatkową zachęcić do oszczędzania gospodarstwa domowe i przedsiębiorstwa. Ludzie muszą wiedzieć, że opłaca im się oszczędzać, że lepiej robić to, niż stawiać na kupno droższego auta czy nowego telewizora. Może byliby bardziej skłonni oszczędzać, gdyby im uświadomić, jak niskie będą mieli emerytury w stosunku do swoich pensji. Rząd powinien także aktywizować – duże jeszcze w Polsce – rezerwy pracy.
Problem w tym, że zachęcające do oszczędzania zmiany w podatkach muszą się wiązać z redukcją wydatków, a to przełoży się na spadek popularności rządu. W swojej książce zwraca pan uwagę, że o długofalowym wzroście decydują uwarunkowania mikroekonomiczne, np. przyjazne przedsiębiorcom państwo. Wydaje się, że redukcja biurokracji ma społeczne poparcie i że kilkoma prostymi reformami można by znacznie ułatwić ludziom życie. Dlaczego nikt się ich nie podejmuje?
Bo walka z biurokracją jest żmudna i wymaga determinacji. Łatwiejszą drogą do utrzymania poparcia jest realizacja roszczeniowych oczekiwań wyborców niż zapewnienie łatwego życia z państwem tym 2 mln przedsiębiorcom. Przykładem tego jest program 500+ – nie dość, że zwiększa deficyt, to jeszcze połowa z tych świadczeń trafi do rodzin rolników, konserwując sektor, który powinien powoli się przekształcać i redukować zatrudnienie. Wciąż 12 proc. Polaków pracuje w rolnictwie, a większość z nich mogłaby wykorzystywać swoje talenty w innowacyjnej gospodarce poza rolnictwem.
Niestety, są w Polsce ekonomiści twierdzący, że deficyt jest dla gospodarki dobry, bo ją stymuluje. A proste podatki to neoliberalny mit.
To niereformowalna mniejszość, kwestionująca podstawowe pryncypia światowej ekonomii. Jednak istnieje w tej nauce pewien konsensus i w polityce gospodarczej należy się go trzymać. Deficyt w krótkim okresie w sytuacjach kryzysowych może być przydatny, ale nie deficyt permanentny, utrzymywany bez względu na koniunkturę. Myślę, że w istocie – by wypracować sensowną politykę gospodarczą – trzeba otwarcie powiedzieć społeczeństwu: bez reform zwiększających indywidualne oszczędności, eliminujących przyrost zadłużenia publicznego i wydłużających okres aktywności zawodowej nie ma możliwości usunięcia luki dochodowej i cywilizacyjnej wobec bogatej części Europy i świata. Tyle że to może być trudne zadanie dla naszej klasy politycznej. Tani populizm jest jak na razie dla naszych polityków dużo bardziej atrakcyjną alternatywą. W ostatnim roku na tej populistycznej drodze posunęliśmy się dość daleko.