Jeden z najważniejszych badaczy problemu ekonomicznych nierówności Branko Milanovic wkrótce wyda nową książkę. I nie będzie w niej nic pocieszającego. Choć „Globalna nierówność” (Global inequality) ukaże się w kwietniu, to już od kilku miesięcy trwa o niej dyskusja.

Również dlatego, że Serb jest ekonomistą potrafiącym umieścić dyskusje o nierównościach w odpowiednio szerokim kontekście. Tak globalnym, jak i historycznym. Nie na darmo jego pierwsza głośna praca polegała na oszacowaniu poziomu nierówności dochodowych w Cesarstwie Bizantyjskim.
Jeśli więc „Kapitał” Piketty’ego był dla kogoś zbyt efekciarski, a „Nierówności. Co robić?” Atkinsona zbyt mocno skoncentrowane na teraźniejszości, to u Milanovica znajdzie szeroki kontekst i oddech. Serb robi to, wprowadzając pojęcie fal Kuznetsa. Urodzony w carskim Pińsku noblista Simon Kuznets (1901–1985) to postać, która już w „Kapitale” Piketty’ego odgrywała bardzo ważną rolę. A to dla tego, że Francuz polemizował z pionierskimi pracami Kuznetsa na temat dochodowych nierówności. Zwłaszcza z tzw. krzywą dzwonową, nazywaną tak z powodu podobieństwa do odwróconej litery U. Kuznets dowodził, że nierówności w kapitalistycznym świecie mają tendencję do układania się właśnie w ten sposób. To znaczy na wczesnym etapie jego rozwoju społecznego i ekonomicznego rosną, ale potem – po przekroczeniu pewnego etapu – zaczynają spadać. Pewnie właśnie dlatego krzywa Kuznetsa była potem wielokrotnie przywoływana przez ekonomicznych liberałów, którzy dowodzili: no i popatrzcie, wszystko działa w najlepszym porządku, a przypływ jednak podnosi wszystkie łodzie. To znaczy służy zarówno bogatym, jak i biednym. W „Kapitale” Piketty bezlitośnie jednak Kuznetsa za takie stawianie sprawy chłoszcze. Dowodzi, że noblista miał akurat szczęście żyć w bardzo wyjątkowym czasie (wielki kryzys – II wojna światowa – zimna wojna), co sprawiło, że jego krzywa nie była żadną prawidłowością. A jedynie statystyczną anomalią.
I to jest miejsce, w którym pojawia się Milanovic z nowymi badaniami. Serb twierdzi, że faktycznie krzywą Kuznetsa można traktować co najwyżej jako falę. Owszem, efektowną. A będącą niczym więcej, jak tylko częścią dużo szerszego historycznie zjawiska. Wyobraźmy sobie, że historia nierówności to tafla morza. W okresie przed rewolucją przemysłową poziom wody jest umiarkowanie wysoki, lecz fale niewielkie. To znaczy nierówności istnieją (w końcu było to społeczeństwo feudalne), ale ich poziom podlega wahaniom. Zazwyczaj działa to w następujący sposób: nadchodzi wielka katastrofa w stylu dżumy, pożogi lub wojny, która dziesiątkuje populację. Spada podaż pracy, co pozytywnie odbija się na warunkach bytowych tych, którzy przeżyli. Posiadacze kapitału (wtedy znaczenie miała głównie ziemia) musieli oferować im więc lepsze warunki zatrudnienia, bo rąk do pracy brakowało. Ale potem polepszająca się sytuacja pracowników (mniejsze nierówności) była jednak stopniowo niwelowana poprzez wysoki wówczas poziom dzietności. Krótko mówiąc, ludzkość co rusz wpadała w tzw. pułapkę maltuzjańską.
Te wahania poziomu nierówności weszły na zupełnie inny poziom w momencie wybuchu rewolucji przemysłowej. Uruchomione wówczas procesy społeczne i ekonomiczne zaowocowały niespotykanym wcześniej wzrostem poziomu nierówności. To właśnie wtedy zaczęła wzbierać pierwsza fala Kuznetsa (ta, którą on brał za krzywą w kształcie odwróconej litery U). Jej kulminacją był okres sprzed I wojny światowej, gdy różnice majątkowe sięgnęły niespotykanych rozmiarów i doprowadziły do wybuchu rewolucji i wojennych kataklizmów. W ich wyniku fala Kuznetsa zaczęła opadać. Aż do lat 70. Odkąd w wyniku różnych czynników (głównie globalizacji) rośnie znowu.
Tak wzbiera druga fala Kuznetsa. Ta, w której żyjemy dziś. Ona ciągle jest niższa niż ta sprzed I wojny. Problem polega jednak na tym, że nic nie wskazuje, by najgorsze znalazło się już za nami. I to jest najsmutniejszy wniosek płynący z nowej książki Milanovica. Bo Serb dowodzi, że mimo kryzysu i odkrycia przez ekonomistów problemu nierówności wszystkie czynniki powodujące piętrzenie się fali są wciąż obecne: rośnie koncentracja zysków kapitałowych w rękach nielicznych, kwitnie homogamia (bogaci coraz częściej wiążą się wyłącznie z bogatymi) i utwierdza się znaczenie pieniędzy w procesach politycznych, co zaciera demokratyczne mechanizmy korygowania sytuacji. Z drugiej strony Milanovic nie widzi praktycznych prób wprowadzenia w życie świadomej egalitarystycznej polityki. Co prowadzi go do smutnej konkluzji, że może Piketty nie miał jednak racji. I może zachodni kapitalizm, jaki znamy, jest jednak nie do uratowania.