„Tu na razie jest ściernisko, ale...” przyjdzie rząd i zrobi San Francisco. Wystarczy zaplanować, zebrać pieniądze i zainwestować. Tylko że odgórnie zaplanowane bogacenie się narodu w żadnej formie nie zdaje egzaminu.
Czy błyskotliwość i naiwność mogą iść w parze? Tak. Przykład: Paul Samuelson, XX-wieczny ekonomista, na którego podręcznikach kształciły się pokolenia studentów ekonomii. Czy był to błyskotliwy umysł? Trudno zaprzeczyć, zważywszy na to, w jak finezyjny sposób łączył matematykę z analizą ekonomiczną. Czy jednocześnie był naiwny? Trudno inaczej niż jako skrajnie naiwny opisać jego entuzjazm wobec gospodarki sowieckiej.
W 1961 r. Samuelson prognozował, że pod względem produktu narodowego brutto (PNB) Związek Radziecki między 1984 r. a 1997 r. wyprzedzi USA. Publikował te prognozy regularnie, za każdym razem odrobinę przesuwając datę ich realizacji, a przestał tkwić w błędzie dopiero w 1985 r. Dlaczego tkwił w nim tak długo? Ponieważ naprawdę w to wierzył! Jeszcze w 1989 r. twierdził, że „wbrew temu, co głoszą sceptycy, Sowiety stanowią dowód na to, że socjalistyczna gospodarka nakazowa może dobrze funkcjonować”. Dwa lata później ZSRR przestał istnieć. Wielu było tym szczerze zaskoczonych. W tym Samuelson.
Oto właśnie, co łączy wszystkich centralnych planistów: są to umysły wybitne (często matematycy, inżynierowie, bankowcy) i zarazem uparcie błądzące w przekonaniu, że gospodarkę można – dzięki nim i ich geniuszowi – zaplanować. To przekonanie nie umarło razem z rozpadem Związku Radzieckiego i wciąż raz po raz się odradza. W pewnym sensie doświadczamy tego obecnie w Polsce. Idee nawiązujące do centralnego planowania gospodarki pojawiają się w ogłoszonym niedawno przez rząd planie rozwoju Polski ochrzczonym przez publicystów mianem planu Morawieckiego (od nazwiska ministra rozwoju). Plan jest taki: rząd chciałby budować potęgę wybranych przez siebie gałęzi gospodarki, doprowadzić do reindustrializacji kraju i wspierać ekspansję zagraniczną naszych najpotężniejszych firm, które dumnie określa „czempionami”.
– To niebezpieczne – przestrzega w jednym z wywiadów prof. Stanisław Gomułka, członek PAN i dawny wykładowca ekonomii w London School of Economics. To ostrzeżenie powtarza za nim wielu innych ekonomistów. Czy jednak ludzie uwierzą im, czy może raczej dadzą się przekonać, że jeśli każdy w planowy sposób poda cegłę, to zbudujemy nowy, wspaniały dom?
Rada rządzi, rada radzi
Istnieje poważna obawa, że to drugie. W końcu powody, dla których centralne planowanie z góry skazane jest na porażkę, nie są takie oczywiste.
Sama idea pochodzi z czasów antycznych i ma imprimatur potężnych nazwisk. Najwybitniejszym z nich jest Platon, który w swojej „Republice” przedstawił wizję rządzonej przez filozofów ściśle autarkicznej (samowystarczalnej) i hierarchicznej organizacji społecznej. Państwo, zdaniem barczystego myśliciela, powinno być podporządkowanej idei Dobra, a każdy powinien wypełniać takie zadania, jakie mu powierzono. Bez aspiracji do awansu. Tak będzie sprawiedliwie. Państwo takie musi być z definicji statyczne i niejako martwe, ale o tych detalach niewielu pamięta. Wiadomo – to Platon. A Platon to w powszechnym mniemaniu synonim mądrości.
Choć filozof zmarł w 347 r. przed Chrystusem, jego idee żyły i ewoluowały przez tysiąclecia. Myśliciele stracili w końcu przywiązanie do idei Dobra i zaczęli się zastanawiać, czy odgórna organizacja społeczeństwa nie jest w stanie zrealizować bardziej przyziemnego celu: powszechnego bogactwa i szczęścia. Właściwie, dlaczego nie? Gospodarka i handel to wytwory ludzkie. To my produkujemy, sprzedajemy, kupujemy, oszczędzamy, inwestujemy. Robimy to, używając siły naszego umysłu. Dlaczego mamy się wszyscy trudzić na własną rękę – czy nie lepiej, aby ktoś zrobił to za nas i skoordynował nasze chaotyczne wysiłki? Przecież jeśli odpowiednio kompetentny zarządca przejmie dowodzenie, końcowy rezultat może być wspaniały. Widzimy, jak niedoskonałe są mechanizmy, które wykuliśmy w samorodnym chaosie. Wystarczy znaleźć odpowiednich ludzi i dać im odpowiednie uprawnienia, by te niedoskonałości rynku zlikwidować.
Idee tego typu trafiły na bardzo podatny grunt w opanowanym przez scjentyzm XIX w. Scjentyzm to przekonanie, że świat można opisać w kategoriach czysto fizycznych i poznawać go wyłącznie za pomocą weryfikowalnego doświadczenia. Według scjentystów gospodarka także jest przedmiotem, który można opisać językiem nauki, a następnie zacząć nią sterować. Tak jak mózg steruje ciałem. „Jest konieczne, aby fizjologowie wypędzili ze swojego towarzystwa filozofów, moralistów i metafizyków. Jesteśmy zorganizowanymi ciałami, nasze stosunki społeczne traktujemy jak zjawiska fizjologiczne” – pisał słynny socjalista Henri de Saint-Simon. Przedstawił on oryginalny pomysł stworzenia Rady Newtonowskiej, w której zasiadałoby po trzech matematyków, fizyków, chemików, fizjologów, literatów, malarzy i muzyków. Wybrana przez całą ludzkość rada miałaby podzielić świat na sekcje z małymi radami i racjonalnymi nakazami całym tym organizmem sterować. Po kilkunastu latach Saint-Simon stwierdził, że zamiast Rady Newtonowskiej rządy należy oddać przemysłowcom i artystom: 200 przemysłowców i 100 artystów miałoby wspólnie opracować plany publicznych przedsięwzięć. Nawiasem mówiąc, Saint-Simon był socjalistą pobożnym, bo twierdził, że wizje zsyła mu Bóg.
Wyznawany przez socjalistów pokroju Saint-Simona konstruktywizm (przekonanie, że społeczne instytucje można i trzeba racjonalnie projektować) nie zawsze postulował zniesienie praw własności, a często przesunięcie ich do najbardziej kompetentnych grup, które umieją zrobić z nich najlepszy – lepszy niż zwykły obywatel – pożytek. Byłyby to takie rządy ekspertów, by użyć współczesnego języka. Koniec końców jednak socjaliści przestali bawić się w niuanse i zaczęli głosić z przekonaniem, że własność należy całkowicie uspołecznić. W pierwszej połowie XX w. te pomysły zaczęto realizować m.in. w ZSRR. Dalszy ciąg znamy.
24 mln codziennych decyzji
Dlaczego się nie udało? Powód opisał i nazwał jeszcze w latach 20. XX w. Ludwig von Mises, guru wolnorynkowców: był nim brak możliwości przeprowadzania w socjaliźmie kalkulacji ekonomicznej. Jak tłumaczył Mises, likwidacja własności prywatnej oznacza likwidację systemu cen kształtowanych w procesie konkurencji przez popyt i podaż. Ceny pełnią rolę nośnika informacji o preferencjach konsumentów. To dzięki nim firmy wiedzą, ile produkować i jak dużo, co i gdzie inwestować. Gospodarka to sztuka alokowania rzadkich zasobów, a bez sprawnego systemu cen jest to niemożliwe. To nie teoria, uważał Mises, takie są fakty.
Co ciekawe, głośny na cały świat spór z Misesem toczył polski ekonomista Oskar Lange. Stwierdził on w końcu, że zarzuty Austriaka trzeba w budowie socjalizmu wziąć pod uwagę i że Misesowi należy się za konstruktywną krytykę pomnik. Tyle że Mises uważał niemożność kalkulacji ekonomicznej w socjalizmie za jego istotę, a nie usuwalną wadę. Historia przyznała mu rację. W ZSRR ceny próbowano ustalać odgórnie metodą prób i błędów – tak aby dopasować do siebie popyt i podaż. Próby te oczywiście były nieudane i skutkowały nadmiarem albo niedoborem.
Ekonomiści Mikołaj Szmelew i Włodzimierz Popow w książce „The Turning Point: Revitalizing Economy” przytaczają anegdotę dotyczącą podniesienia przez rząd ZSRR ceny skupu moleskinu. W wyniku podwyżki centra dystrybucji zalane zostały tym imitującym skórę materiałem. Nie mogły go sprzedać, bo popyt był za mały, więc moleskin zaczynał w magazynach gnić. Gdy jedno z ministerstw domagało się od cenowych decydentów z centrali natychmiastowej obniżki cen skupu, otrzymywało każdorazowo odpowiedź: Decyzja nie została jeszcze podjęta. „Czy można się jednak temu dziwić? Goskomstat, rada zajmująca się ustalaniem cen, była bardzo zajęta. Musiała na bieżąco zarządzać 24 milionami cen!” – piszą Szmelew i Popow.
– Problemem nie były pomyłki poszczególnych planistów, bo pomyłki zdarzają się w każdym systemie. Problemem było to, że zadanie wzięte na siebie przez planistów przekracza zdolności ludzkie – podsumowuje amerykański ekonomista Thomas Sowell w książce „Basic economics”. Nie tylko jednak ludzkie zdolności.
Nawet gdyby planistów wyposażyć w superkomputer, dostęp do szybkiego internetu i narzędzia do analizy big data, niczego by to nie zmieniło. Wyjaśnił to Friedrich August von Hayek, inny znany Austriak uhonorowany ekonomiczną Nagrodą Nobla.
Sformułował on pojęcie wiedzy rozproszonej. Każdy z nas ma opinie i przekonania na temat świata, na bazie których dokonuje wyborów. Nasze opinie nie mają charakteru absolutnego: są zmienne i subiektywne. Co więcej każdy z nas posiada wolną wolę, więc jest w dużym stopniu nieprzewidywalny – nie zawsze nasze działania wynikają z naszych przekonań. Stąd nawet superkomputer nie pomoże w ustalaniu cen i poziomu produkcji. Zbiór danych jest nie tylko olbrzmi, ale i zmienia się nieustannie, jest także niejednorodny: należą do niego przeciwstawne i sprzeczne twierdzenia. Poza tym jak np. zapisać w komputerze zapachy czy kolory, które są ważnymi elementami wyborów zakupowych, a jednak każdy człowiek widzi je i czuje inaczej? Wiedzy rozproszonej nie można scentralizować.
Zdaniem Hayeka tylko system cen i konkurencji pozwala na synchronizację i zaspokojenie jednostkowych pragnień. Jeśli zdecydujemy się go porzucić, to zmierzamy w stronę totalitaryzmu, gdyż jedynym sposobem na przetrwanie dla gospodarki planowej jest narzucenie ludziom konkretnych wyborów pod groźbą najcięższych kar.
Współczesnym, a już klasycznym przykładem kraju, który zaszedł za daleko z pomysłami centralnych planów narodowych i walki o krajową gospodarkę, jest Wenezuela. W 2013 r. chciano tam ustawą wprowadzić „sprawiedliwe ceny”. Ci, którzy mówią o sprawiedliwej cenie, uważają zwykle, że w sklepach sprawiedliwe one nie są. Przekonują, że na pewno da się wyliczyć to, jakie być powinny, a potem wprowadzić regulacje zmuszające sprzedawców do ich stosowania. Jak więc wprowadzano sprawiedliwe ceny w Wenezueli? Najpierw prezydenckim dekretem nakazano jednej z sieci z artykułami RTV/AGD obniżkę cen. Gdy dekret nie zadziałał, rząd aresztował jej menedżerów, a prezydent Nicolas Maduro nakazał wojskową okupację sieci sklepów aż do momentu, gdy „cenowa sytuacja się nie ustabilizuje”. To wszystko miało miejsce po tym, jak Maduro obiecał obniżkę do sprawiedliwego poziomu cen smartfonów.
Czy w firmach panuje stalinizm?
Ktoś może powiedzieć: to wszystko powyżej to prawda, ale co centralne planowanie w formule socjalistyczno-dyktatorskiej ma wspólnego z planem Morawieckiego, który nie zakłada zniesienia wolnego rynku i systemu cen?
Cóż, gdyby zakładał, należałoby pakować manatki i wsiadać w pierwszy samolot, a nie pisać na ten temat artykuły. Minister Morawiecki nie jest oczywiście socjalistą. Niestety, bycie byłym bankowcem wcale nie chroni go przed wyznawaniem poglądów, które rosną na tym samym co socjalizm drzewie, czyli drzewie konstruktywizmu. To właśnie, że minister jest byłym bankowcem, do takich poglądów go wręcz predestynuje. Wróćmy do Saint-Simona. Po jego śmierci, gdy w oczach jego następców przemysłowcy stracili powab, pojawiły się propozycje, by rządy nad gospodarką objęli bankowcy i bankierzy skupieni w banku centralnym, który byłby „depozytariuszem wszystkich bogactw i zasobów produkcji”. Przed objęciem takiej władzy szefowie i właściele banków nie oponowali. Czy minister Morawiecki by odmówił?
A teraz konkrety. Jeszcze w tym roku ma powstać polski fundusz rozwoju będący konglomeratem różnych dotychczas istniejących urzędów i państwowych instytucji finansowych – od Banku Gospodarstwa Krajowego po Agencję Rozwoju Przemysłu. „Profesjonalnie zarządzany” PFR ma być głównym narzędziem realizacji planu Morawieckiego i finansować duże strategiczne projekty gospodarcze. Innymi słowy ingerencja państwa w gospodarkę mocno wzrośnie.
Tyle że rząd już teraz mocno w nią igneruje. Z jednej strony pozyskuje z niej kapitał w podatkach (rocznie ponad 280–290 mld zł), a potem wydaje to i jeszcze więcej, zaciągając kredyty na cele, które sam sobie wyznacza. Szkoły, policję, drogi, szpitale, rolnictwo, kulturę czy wojsko. Innymi słowy urzędnicy państwa już teraz muszą podejmować setki tysięcy decyzji istotnie wpływających na to, jak rozwija się nasza gospodarka. Część z tych decyzji zaburza naturalny system cen i konkurencji, o którym mówili Mises i Hayek. Gdy bank centralny ustala za wysokie bądź za niskie stopy procentowe, ryzykuje wepchnięcie gospodarki w objęcia kryzysu. Gdy rząd postanawia wypiekać chleb, to wypycha z rynku prywatnych piekarzy. Gdy nakłada regulacje ograniczające prawa właścieli mieszkań i zwiększa prawa lokatorów, w efekcie rosną ceny najmu i zmniejsza się podaż mieszkań.
Podobne przykłady można mnożyć, a im większy zakres ingerencji urzędników w gospodarkę, tym więcej kalkulacji ekonomicznych muszą przeprowadzić i decyzji podjąć. W Polsce jest im łatwiej niż urzędnikom w ZSRR, bo w przeciwieństwie do nich jako punkt odniesienia posiadają ceny rynkowe – niemniej i tak często się mylą. Bo nie są właścicielami, a tylko zarządcami, i nie posiadają odpowiednich motywacji do dobrego zarządzania pieniędzmi publicznymi. Koniec końców aż tak nie zależy im na uniknięciu marnotrawstwa.
Co ciekawe, obrońcy centralnych planów często sięgają po argument, że w prywatnych firmach także panuje gospodarka centralnie planowana i jakoś nikt nie protestuje. Czyż właściciele i prezesi nie sterują firmami nakazowo, nie opracowują długofalowych strategii, nie ustalają cen produktów i wynagrodzenia swoich pracowników? Ten argument jest nietrafiony na tak wielu poziomach, że głowa boli od samego myślenia, od czego zacząć. Główną wadą takiej argumentacji jest pominięcie faktu, że złe planowanie w firmie skutkuje stratami i bankructwem tylko jej samej. Złe planowanie gospodarcze z poziomu rządu skutkuje wolniejszym wzrostem PKB, a więc jest złe dla wszystkich. Kolejna sprawa, że – i potwierdzi to każdy spec od zarządzania – najlepsze współczesne firmy stawiają na oddolny model rozwoju. Ich szefowie podejmują tylko najważniejsze decyzje strategiczne, resztę cedując na pracownicze doły. Jedną z tajemnic sukcesu firmy Amazon (zatrudnia 154 tys. osób i ma przychody na poziomie 18 proc. PKB naszego kraju) jest danie pracownikom możliwości eksperymentowania. Pracujesz w magazynie Amazona i uważasz, że znasz sposób na innowacyjne usprawnienie tej pracy? Śmiało! Czy jesteśmy pewni, że projekty, nad którymi ostateczną pieczę i kontrolę trzyma urzędnik, mogą wykazać się podobną elastycznością?
Państwo niech się zajmie sobą
Co jednak ze zwolennikami miękkiego centralnego planowania? Twierdzą oni, z pozoru słusznie, że państwo niczym prezes musi podejmować najważniejsze strategiczne decyzje na podstawie tego, jakie dane przynosi mu kapitalistyczna rzeczywistość.
Jeśli np. urzędnicy widzą, że siłą Polski jest branża gier komputerowych, to powinni celować w jej wzmocnienie: budować technologiczne huby, promować eksport gier, subsydiować deweloperskie start-upy. Brzmi rozsądnie? Nie. Jeśli jakaś branża radzi sobie dobrze, to najwyraźniej nie potrzebuje wsparcia. Może zatem politycy powinni wspierać branże, które są potencjalnie rozwojowe? Też nie. Bo skąd niby mają wiedzieć, które to? Z porad czerpanych od ludzi biznesu? Nonsens. Jeśli dany menedżer, prezes czy bankier uważa branże X czy Y za rozwojowe, to na pewno już w nie inwestuje. A jeśli nie inwestuje, to dlaczego radzi, by pompować w nie publiczne pieniądze?
Odpowiedź jest prosta. Czuje, że może na tym skorzystać. – Państwo, robiąc plany na 5 czy 20 lat naprzód, musi je usztywnić, a ludzie, którzy na tym korzystają, jednoczą się w grupy interesu, by zapewnić niezmienność tych planów bez względu na koszty społeczne. Wiemy, że New Deal Roosevelta bardziej przyczynił się do przedłużenia kryzysu niż do jego zakończenia. Wiemy, że amerykański plan odnowy miast z lat 50. XX w. doprowadził do wykorzenienia i przesiedlenia miliona biednych, najczęściej czarnych, rodzin. Wiemy, że Nixon, wprowadzając ograniczenia cen energii, doprowadził do jej braku i nie zatrzymał inflacji. Wiemy, a pomimo tego rządy wciąż planują – ubolewa Randal O’Toole, ekonomista z konserwatywnego think-tanku Cato Institute.
Ryan McMacken, redaktor serwisu Mises Daily, zwraca uwagę na jeszcze jedną wadę rządowego planowania, tj. wkładanie wszystkich jajek do jednego koszyka. – To właśnie robiła Korea Południowa, pompując miliardy we wsparcie czeboli, dzięki którym rzekomo zbudowała swój gospodarczy sukces. Zapomina się, że namaszczana kiedyś na światowego lidera gospodarczego Japonia także planowała długofalowo i wspierała konkretne firmy, a właściwie ich konglomeraty, zwane keiretsu. Skorzystała na tym m.in. Toyota. Ale czy Toyota i inne sztandarowe firmy uratowały Japonię przed stagnacją? Czy uzależnienie narodowego dobrobytu od powodzenia firm kolosów jest słuszne? – pyta retorycznie. Finowie na przykład mogliby powiedzieć: nie. Przykład Nokii, która najpierw rozpędzała ichnią gospodarkę, a potem stała się jej hamulcowym, jest powszechnie znany.
Nie w planowaniu i wspieraniu droga do bogactwa. Profesor Gomułka zauważa, że „politycy nie są ekspertami od wymyślania dobrych projektów inwestycyjnych ani nawet od ich oceniania. Rolą polityków jest jedynie podejmować decyzje o regulacjach, teraz raczej o deregulacjach, otoczenia biznesowego i poprawiać jakość działania instytucji państwowych”.
Istotą planu Morawieckiego nie jest jednak zwiększanie jakości państwowych instytucji, a właśnie te zamaszyste i imponujące projekty, wspierające narodowe czempiony w ich podbojach. Istnieje spore zagrożenie, że jeśli pod hasłem odbudowy potęgi naszej gospodarki zmobilizujemy olbrzymi kapitał (z podatków, z pożyczek, z dotacji) i przeznaczymy go na namaszczane przez polityków megaprojekty, to okażą się one niewypałami. To o tyle niebezpieczne, że może prowadzić nas w stronę jeszcze większej interwencji i zastępowania jednych błędów innymi.
Spór z Ludwigiem von Misesem toczył polski ekonomista Oskar Lange. Stwierdził on w końcu, że zarzuty Austriaka trzeba w budowie socjalizmu wziąć pod uwagę i że Misesowi należy się za konstruktywną krytykę pomnik. Tyle że Mises uważał niemożność kalkulacji ekonomicznej w socjalizmie za jego istotę, a nie usuwalną wadę. Historia przyznała mu rację.