- Nie podzielam przekonania, że ludzie dają politykom zielone światło do wprowadzenia podatku bankowego. Politycy chcą zrealizować swoje programy, jak choćby wsparcia rodzin, i szukają źródeł ich finansowania. Poszukiwanie wśród bardziej zamożnych osób i instytucji jest naturalne – i to mnie nie dziwi - mówi Krzysztof Pietraszkiewicz, bankowiec, ekonomista, prezes Związku Banków Polskich.
KRZYSZTOF PIETRASZKIEWICZ bankowiec, ekonomista, prezes Związku Banków Polskich / Dziennik Gazeta Prawna
Zacznijmy od pana wypowiedzi sprzed kilku miesięcy. „Część osób związanych ze światem polityki wpadła na pomysł, nie wiem dlaczego, że należy atakować na dużą skalę i w masowy sposób sektor bankowy”. Doszedł pan już do tego, dlaczego tak się dzieje?
To było sformułowanie trochę przewrotne. Jest dość naturalne, że politycy w kampaniach wyborczych szukają grup i tematów, dzięki którym mogą zdobyć poparcie, przynajmniej części wyborców. Ten proces trwa od dawna. Słyszałem kiedyś jednego polityka, do dzisiaj jest na scenie, który opowiadał, że on swoją strategię buduje na identyfikowaniu grup rozgniewanych.
To częste. W końcu politycy teoretycznie po to są, by rozwiązywać problemy ludzi. Tych wkurzonych także.
To prawda. Ale ponieważ jesteśmy w kolejnej fazie kryzysu światowego, o którym mówi się, że wywołany został głównie przez banki...
Niesłusznie się mówi?
Moim zdanie nie, bo to były przede wszystkim błędy w polityce gospodarczej, fiskalnej, monetarnej i nadzorczej. Także bankowej, ale – podkreślę – nie tylko. Dla polityków w wielu krajach było wygodne, żeby wskazywać winnego tych kłopotów. Przy czym nie wspominali o tym, że najpierw w USA wpadli na pomysł zapewnienia kredytu na mieszkanie dla każdego, nawet bez pracy i żadnych dochodów, a w Europie politycy poszerzyli strefę euro choćby o Grecję, która nie spełniała wymogów, i że tolerowali łamanie uzgodnień traktatowych przez różne kraje. Jak i o tym, że dzięki przygotowanym przez nich regulacjom opłacało się kupować papiery rządowe krajów prowadzących nieodpowiedzialną politykę budżetową, co było prostą drogą do nieszczęścia. Kiedy mleko się rozlało, politycy musieli wskazać winnych. Albo innych polityków, albo banki. Wybrali banki.
Przekonuje nas pan, że bankowcy są niewinni?
Jest różny stopień winy w różnych krajach. O Polsce mogę powiedzieć tyle, że nie doceniliśmy prawdopodobieństwa wystąpienia niektórych zdarzeń, w efekcie doszło do pewnych błędów. Ale jak istotnych, oceni dopiero historia.
Historia historią, ale ludzie woleliby usłyszeć wyjaśnienie już dziś. My mamy pewną roboczą hipotezę dotyczącą podatku bankowego i chcieliśmy o niej z panem porozmawiać. Otóż wydaje nam się, że politycy mają świadomość, jak złą opinię mają banki wśród Polaków, i dlatego mogą wam tak dokręcić śrubę. Wiedzą, że to się spotka z aprobatą. Co pan na to?
To dokręcenie śruby dotyczy tak naprawdę klientów, nie tylko właścicieli banków, którymi są też nasi przyszli emeryci. Wyniki badań zaś, i to nie pojedynczych, wskazują, że opinia Polaków o bankach jest znacząco lepsza niż o kilkudziesięciu innych instytucjach. A już na pewno całkiem niezła jest opinia o tym banku, z którego usług pytany korzysta bezpośrednio. Oczywiście postrzeganie sektora bankowego w Polsce ucierpiało w czasie kryzysu, ale stało się to przede wszystkim na skutek przenoszenia zagranicznych opinii o bankowości na nasz grunt. Wskazuję na to, ponieważ nie można w prosty sposób porównywać bankowości amerykańskiej z europejską, a już na pewno tego, co wydarzyło się w wielu krajach UE, z tym, co wydarzyło się w Polsce.
Dlaczego?
Bo w tamtych krajach, aby ustabilizować sytuację sektora, wydano 1,6 bln euro na rekapitalizację i gwarancje dla banków. Ponadto Europejski Bank Centralny (EBC) zasila banki tanim pieniądzem. W Polsce podatnik nie dopłacił do banków ani grosza. Co więcej, w ostatnich latach otrzymał 40 mld zł wpływów.
Z podatków?
Oczywiście. Żeby była jasność – to nie krasnoludki wypracowały te zyski i podatek, tylko to jest efekt solidnej i rzetelnej pracy naszych firm i obywateli we współpracy z bankami. Jeszcze jedna rzecz jest ważna – w tamtych krajach mamy do czynienia z nadmiernym ubankowieniem gospodarki w stosunku do PKB. Banki są zbyt duże. My jesteśmy w innej sytuacji. Polska jest krajem niskiego ubankowienia. To prawda, że przez 25 lat nasz sektor wypracował ok. 175 mld zł zysków, ale ponad 80 proc. tej kwoty przeznaczono na budowę funduszy własnych, których po prostu nie mieliśmy. Dlatego nie można w debacie publicznej używać argumentów, że banki miały wysokie zyski i że to jest złe. Banki polskie osiągały wysokie zyski po to, by realizować ważne dla Polaków programy rozwojowe oraz zalecenia kolejnych grup polityków i regulatorów.
Skoro jest tak dobrze i sytuacja bankowości jest tak dobra, to dlaczego 49 proc. Polaków chce podatku bankowego? Tylko dlatego że politycy kładą im to do głów?
To jest sytuacja zrozumiała, także w innych krajach. Na świecie społeczeństwo, ekonomiści, bankowcy rozmawiają o potrzebie modyfikacji sposobu redystrybucji dochodu narodowego.
W Polsce ta dyskusja też się toczy.
Na poziomie globalnym od 1980 r. istotnie zmniejszał się udział płac w PKB. Wzrostowi wydajności pracy nie towarzyszy wynagradzanie, szczególnie uboższych kręgów społecznych nastawionych na konsumpcję. To się rozjechało i najtęższe głowy debatują, jak zharmonizować tempo wzrostu gospodarczego i wydajności pracy z tempem wzrostu wynagrodzeń. Dlatego my w Polsce nie protestowaliśmy zbyt mocno jako sektor przeciwko podatkowi bankowemu. Apelowaliśmy natomiast głośno o szukanie optymalnego rozwiązania.
Optymalnego z czyjego punktu widzenia? Bo jeśli to jest dyskusja o redystrybucji dochodu, to z punktu widzenia słabszej strony, czyli pracowników, wysokie opodatkowanie banków jest jak najbardziej sensowne.
Z punktu widzenia możliwości realizacji strategii rozwojowych naszego kraju.
Można jaśniej?
Podatek nie może osłabić stabilności sektora bankowego i bezpieczeństwa depozytów. Przyjęta w Polsce tak dotkliwa formuła opodatkowania jest jednym z trzech przypadków w świecie. Zwracaliśmy uwagę, że ten sposób opodatkowania karze najaktywniejsze banki i najbardziej aktywnych obywateli. Sugerowaliśmy, żeby jeśli już suweren chce podjąć taką decyzję, a w sprawach podatków przecież ma taką władzę, to aby zrobił to tak, by nie naruszyć stabilności sektora, żeby oszczędności w bankach były bezpieczne. Nie chcieliśmy też, by powtórzył się scenariusz węgierski, gdzie bardzo istotnie obniżyło się kredytowanie gospodarki. Proponowaliśmy ścieżkę krajów europejskich, które już wdrożyły podatek bankowy. Proszę jeszcze zauważyć, że w Polsce to jest podatek typowo fiskalny, podczas gdy w Wielkiej Brytanii czy Niemczech miał inne cele: doprowadzić do zmniejszenia rozmiarów sektora bankowego w obszarach niepożądanych, np. instrumentów pochodnych, lub odzyskać część nakładów poniesionych na ratowanie systemu.
Padał też argument o przywróceniu poczucia sprawiedliwości.
Można też tak powiedzieć. Ale proszę zauważyć: nasze banki są największym od lat płatnikiem podatku dochodowego. Dodatkowo wnoszą miliardowe opłaty na Bankowy Fundusz Gwarancyjny, nałożono na nie wiele innych obciążeń i ograniczeń: opłaty na Komisję Nadzoru Finansowego, dodatkową opłatę na wsparcie kredytobiorców mieszkaniowych, zresztą na nasz wniosek. Jeśli szukamy tej sprawiedliwości, to przypomnę, że to przecież banki dokładnie rok temu zaproponowały, by stworzyć fundusz wsparcia kredytobiorców mieszkaniowych, nie tylko walutowych, ale i złotowych. Posłowie przegłosowali ograniczenie interchange (opłata pobierana przez bank przy transakcjach kartami płatniczymi – red.) w związku z czym przychody banków zmniejszyły się o 1,5 mld zł. Dziś mamy najniższe interchange w całej Europie.
Ale mieliśmy jedno z najwyższych.
Mieliśmy. Ale przecież za te pieniądze zbudowaliśmy bezpieczną i tanią bankowość elektroniczną dostępną dla wszystkich klientów.
Pan się powołuje na siłę liczb, ale ludzie mają przekonanie, że banki mają pieniądze i że można je im zabrać. Marek Belka w rozmowie z DGP mówił: Dlaczego ludzie interesują się bankami? Bo tam są pieniądze.
To samo mówił Kwinto w „Vabanku”.
Może dlatego ludzie dają politykom zielone światło, by opodatkowali banki.
Nie podzielam tego panów przekonania, że ludzie dają im zielone światło. Politycy chcą zrealizować swoje programy, jak choćby wsparcia rodzin, i szukają źródeł ich finansowania. Poszukiwanie wśród bardziej zamożnych osób i instytucji jest naturalne – i to mnie nie dziwi. Jeśli do tego dochodzi to ogólne poczucie, że jest coś nie tak z tą redystrybucją dochodu, to wzrok pada na banki. Zresztą przez całe lata klienci banków i banki byli i są obciążani dodatkowymi ciężarami, np. takimi jak nieoprocentowane wysokie rezerwy obowiązkowe, wpłaty na BFG, na KNF, Fundusz Poręczeń Unijnych oraz podatek od zysków od depozytów.
Wiele osób jest przekonanych, że banki są złe. Nie tylko bogate.
Ci, którzy chcieliby ukarać banki, są w mniejszości i najczęściej nie rozumieją, że banki są naszym wspólnym dobrem i odgrywają ważną rolę w rozwoju naszego kraju.
Myśli pan? To wróćmy jeszcze do tej dyskusji o redystrybucji. W dziewięć lat polskie banki zarobiły 100 mld zł. Wielu uważa, że taki podział jest niesprawiedliwy. Słowa „niesprawiedliwy” używamy specjalnie w tym kontekście, bo ono jest tutaj kluczowe.
Gdyby było tak, że banki wypracowywany zysk wypłaciłyby w postaci dywidendy, to użycie słowa „niesprawiedliwy” byłoby w poważnej mierze uzasadnione. Ale banki budowały potencjał służący bezpieczeństwu i rozwojowi naszego kraju i były prawnie zobowiązane do budowy funduszy własnych. Fundusze buduje się głównie z wypracowanego zysku. Proszę pamiętać, że banki mogą wypracować zysk tylko wtedy, gdy korzyści ze współpracy z bankami odnoszą klienci. Niemożliwa jest sytuacja, że banki zarabiają, a ich klienci nie mają z tego korzyści.
Są takie przykłady.
Należą naprawdę do rzadkości. Gdyby panowie zechcieli mi powiedzieć, to się ustosunkuję.
Polisolokaty.
Panowie, umówmy się, że mówimy o bankowości.
Jasne. Ale teraz chcemy trochę o klientach.
Polisolokata jest produktem ubezpieczeniowym o charakterze inwestycyjnym.
Sprzedawanym przez banki.
Między innymi przez banki. To, że coca-cola jest sprzedawana na stacji benzynowej, nie oznacza, że stacja jest jej producentem.
Ale bierze odpowiedzialność za sprzedawany produkt.
Polisolokaty są najczęściej produktami długoterminowymi i nie należy oceniać ich efektywności na podstawie jednego roku. Te, które nie spełniały potrzeb klientów, zostały wycofane i rozliczone.
Nie wszystkie.
Niech mi panowie odpowiedzą, ile wynosi wartość polisolokat udostępnionych klientom w ubiegłym roku?
Nie mamy pod ręką takich danych. Musimy sprawdzić.
Kilka miliardów złotych. W Polsce jest wielu klientów, którzy potrzebują dywersyfikacji aktywów. Wkładają pieniądze do funduszy inwestycyjnych, do banków, w nieruchomości, kupują akcje, a niektórzy wybierają polisolokaty. Ponieważ pewne cechy tych produktów powodują, że są dla nich korzystne. Żeby nie wchodzić w szczegóły, na przykład do rozporządzania majątkiem przy spadkach.
Wie pan, że jak przeczyta to ileś tysięcy ludzi, którzy zostali na polisolokaty naciągnięci, to zazgrzytają zębami z wściekłości? Jest wielu klientów, którym te produkty zostały wciśnięte jako sposób na obejście podatku Belki. Wie pan, jak to działało. Ktoś przychodził założyć lokatę, w banku przekonali go do polisolokaty, potem za rok okazywało się, że musi dopłacić dokładnie taką samą kwotę. Jak nie ma, to do widzenia, bo traci 90 albo i nawet 100 proc. lokaty.
Kiedy w 2008 r. w Związku Banków Polskich odkryliśmy, że część klientów skarży się na te produkty, w ciągu dosłownie kilku miesięcy wypracowaliśmy wspólnie z firmami ubezpieczeniowymi dobre praktyki w zakresie oferowania produktów ubezpieczeniowych w bankach.
Dlaczego banki się do tego nie dostosowały?
Banki się do tego dostosowały.
Polisolokaty sprzedawano jeszcze w 2010 r.
Ważne jest to, by takich produktów nie oferować osobom, dla których nie ma to sensu ekonomicznego.
Albo nie mają świadomości, co kupują.
To już pomijam, bo to oczywiste. Klienci powinni być każdorazowo dobrze poinformowani.
Polisolokaty to tylko przykład, dlaczego klienci mają taką złą opinię o bankach. Podamy inne: spread na kredycie frankowym wynoszący w jednym banku 10 proc., podczas gdy w NBP kilka. Pismo z banku z informacją, że klient spóźnił się dwa dni z uregulowaniem raty, wycenione na – uwaga – 100 zł. Samo tylko pismo. Obowiązkowe ubezpieczenie domu przy kredycie hipotecznym w firmie powiązanej z bankiem pięć i pół razy droższe niż na rynku. Może dlatego ludzie nie mają nic przeciwko, że obłożono was tak horrendalnym podatkiem?
To nie tak. Wysoki spread, ale niskie marże, dyscyplina płatnicza przy kilkunastu milionach kredytów udzielanych z oszczędności innych klientów jest konieczna, a ubezpieczenie kredytu jeszcze przed ustanowieniem jego zabezpieczenia hipoteką niezbędne. Ale przede wszystkim rząd chce zrealizować swój program i musi mieć pieniądze. Może albo dokonać oszczędności, albo znaleźć dodatkowe źródła przychodów, czytaj: podnieść podatki. Lub znaleźć niezawodnych płatników. Podatek na banki jest takim właśnie rozwiązaniem. Szybkim i skutecznym. Muszę jeszcze coś dopowiedzieć. Otóż w czasie rozmów z politykami często słyszeliśmy, że są świadomi, że to jest niedobre rozwiązanie dla rozwoju gospodarczego, że może pociągnąć za sobą zmniejszenie tempa podaży kredytu w gospodarce. I jeśli tylko uda się uszczelnić płatności VAT-owskie i uzyskać dodatkowe wpływy z CIT, to władze będą się z tego podatku, doraźnego rozwiązania, wycofywać. Świadomość jego negatywnych skutków jest potwierdzona w praktyce, w szczególności na rynku węgierskim.
Doraźne rozwiązania trzymają się najdłużej. Przy kredytach frankowych też nie macie sobie nic do zarzucenia?
A jaka była przyczyna ich ekspansji? Brak programów skłaniających do oszczędzania i brak stabilnych programów mieszkaniowych promujących budownictwo na wynajem czy budownictwo czynszowe. To były czasy, gdy oczekiwania społeczne i zapotrzebowanie na tani kredyt na cele mieszkaniowe były ogromne. Część banków po wejściu do Unii Europejskiej uzyskała dostęp do tańszego finansowania zagranicznego, w dodatku Polska podpisała traktat przewidujący przystąpienie do strefy euro. Mówiono, że w krótkim czasie. Mimo to zwracaliśmy na to uwagę i występowaliśmy już w grudniu 2005 r., żeby rozważyć wprowadzenie zakazu oferowania kredytów walutowych. Władze się na to nie zgodziły.
Próbowaliście także uregulować to sami w ramach sektora, ale część banków się nie zgodziła.
Panowie, próby były różne, co bardzo dobrze świadczy i o naszych nadzorcach, i o bankach. Wprowadzono we wszystkich bankach różnego rodzaju ograniczenia wynikające z rekomendacji Komisji Nadzoru Bankowego. Niemniej wszyscy popełniliśmy błąd: nie przewidzieliśmy kryzysu światowego. Gdyby nie było kryzysu, nie byłoby problemu z tak wielką zmiennością walut. Trzeba jasno powiedzieć, że o mądrości i dojrzałości systemu bankowego, władz regulacyjnych i polityków świadczy umiejętność wychodzenia z sytuacji trudnych. W gospodarce każdego kraju kryzysy się zdarzają. My w Polsce mamy wystarczający potencjał, by problem rozwiązywać w sposób odpowiedzialny. Potrzebne tylko mądre współdziałanie.
Czyli sektor bankowy też znajdzie wyjście z tej trudnej dla siebie sytuacji, tzn. obłożenia nowym podatkiem?
Myślę, że wraz z uszczelnieniem VAT i CIT oraz ograniczeniem szarej strefy politycy będą się powoli wycofywali z tej formy opodatkowania banków. Co nie oznacza, że dodatkowego podatku bankowego nie będzie. Zmieni się jego konstrukcja, będzie bardziej wyrafinowana i mniej destrukcyjna. Ale ta zdolność rozwiązywania problemów może dotyczyć także kredytów walutowych. Rok temu, po decyzji Szwajcarskiego Banku Narodowego (SNB), przedstawiliśmy pakiet propozycji zmierzających do rozwiązywania problemu kredytów walutowych. Te propozycje polegały na tym, żeby po pierwsze zagwarantować, że rata kredytu nie musi być wyższa niż przed decyzją SNB, po drugie zaproponowaliśmy utworzenie funduszu wsparcia kredytobiorców walutowych i złotowych. Po trzecie proponowaliśmy utworzenie sektorowego funduszu stabilizacyjnego, który byłby wykorzystywany do wspierania klientów w sytuacji wysokiego wzrostu kursu walut, a jednocześnie pozwalał na tworzenie mechanizmu zachęcającego klientów do zamiany waluty kredytu przy istotnie niższym kursie walut obcych. Niestety, rok temu politycy wszystkich opcji odrzucili nasze propozycje, bo uważali, że w rozwiązaniu problemu w ogóle nie powinno uczestniczyć państwo. Na dodatek pojawiła się krzykliwa grupa fałszywych przyjaciół klientów, których aktywność utrudniała poważną debatę.
Przecież nie było żadnych twardych wytycznych, żeby banki udzielały kredytów we frankach.
Panowie, może byliście wtedy na wyjazdach turystycznych, ale przypomnę o uchwałach klubów parlamentarnych i stanowisku premiera rządu w tej sprawie. Albo o prezesie Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, który napisał, że wprowadzenie ograniczeń przeczyłoby rozwojowi konkurencji i stawiało w trudnej sytuacji obywateli, którzy chcą zaspokoić swoje potrzeby mieszkaniowe w drodze zaciągnięcia tańszego kredytu walutowego.
Zaraz, naprawdę chce pan nas przekonać, że to państwo zmusiło was do udzielania kredytów frankowych?
Tylko przypominam fakty. Historii nie da się zmienić.
My też pamiętamy ten czas, pewnie zdążyliśmy wrócić z tych wyjazdów. Przecież do UOKiK i do Sejmu w tej sprawie chodziły także banki. I to nie po to, by wprowadzić ograniczenia, ale by je blokować.
Ja mogę tylko powiedzieć, że mój list z grudnia 2005 r. o wprowadzeniu ograniczeń został wysłany w imieniu banków reprezentujących 70 proc. rynku kredytów mieszkaniowych. Tego się trzymajmy. Chciałbym wyraźnie powiedzieć: to historia oceni, czy wzięcie problemu mieszkaniowego przez Polaków w swoje ręce, z braku stabilnych rządowych programów mieszkaniowych, było błędem czy nie. Dziś za wcześnie na ocenę. Wiele jeszcze się może wydarzyć na rynku walutowym i bardzo wiele zależy od polityki gospodarczej naszego państwa.
Na czym banki opierały decyzję, że kredyty walutowe należy rozwijać?
Banki, klienci i władze. Na założeniu, że szybko wejdziemy do strefy euro, a frank szwajcarski, jak przez 25 lat przed kryzysem, wciąż będzie najstabilniejszą walutą na świecie. Przypomnę, że my wydaliśmy wtedy kilka milionów dodatków do prasy o ryzyku walutowym, a ci, którzy apelowali o rozwagę, byli oskarżani o pozbawianie klientów swobody wyboru i prawa do ryzyka. Uważam, że musimy wyciągnąć lekcje z tej sytuacji, łagodzić skutki zmienności walut dla wszystkich i pomagać tym, którzy tej pomocy naprawdę potrzebują.
Pełna zgoda, że wtedy występowaliście w imieniu większości sektora udzielającego kredytów. W przypadkach, o których rozmawialiśmy – polisolokatach czy kredytach walutowych – większość sektora zachowywała się porządnie. Ale to trochę tak jak z korporacjami zawodowymi. Nie ma pan uczucia, że nie było dostatecznie silnego mechanizmu wewnętrznego oczyszczania się?
Sektor bankowy jest niezmiernie konkurencyjny. Proszę nie liczyć na to, że banki umówią się, że będą postępować w taki czy inny sposób. To byłoby potraktowane jako zmowa. Za to są kary. Tu jest miejsce do działania państwa i jego organów. Niestety w bardzo złym okresie, pomimo naszych uwag, przeprowadzano reformę nadzoru nad rynkiem finansowym, a do tego trwał spór wokół NBP i obradowała sejmowa bankowa komisja śledcza.
Większość lekarzy ratuje życie, ale opinia publiczna mówi o tych, którzy zachowują się niewłaściwie. W Polsce prawo do wykonywania zawodu traci od dwóch do 10 lekarzy, w Wielkiej Brytanii ok. 400. Liczba lekarzy jest podobna. Czy wam nie przydałoby się samodzielne napiętnowanie tych, którzy źle postąpili?
W Polsce 23 lata temu działało 1800 banków, obecnie działa 630.
Czego to ma dowieść? Że jest olbrzymia konkurencja? To wiemy.
Że następuje m.in. proces samooczyszczania ze słabszych instytucji i ludzi, którzy czasami nie sprostali wyzwaniom. Bank musi działać profesjonalnie, spełniać określone parametry. Musi działać bezpiecznie, efektywnie i zgodnie z prawem. Przestrzegać wielu regulacji, i unijnych, i krajowych. Panowie pytają mnie o sprawy z 2002, 2005 czy 2008 r., a ja mówię, że dziś sektor bankowy jest zupełnie inny. On podlegał ogromnym zmianom i ciągle się zmienia. Pamiętacie tę euforię z lat 2005–2007? Wszyscy sądzili, że ceny mieszkań będą latami szły w górę. Malało bezrobocie, ludzie awansowali. Wyjeżdżali za granicę, by tam zarobić, a tu wybudować dom.
Wie pan, my tutaj to się chyba zgadzamy. Zdajemy sobie sprawę, że wielu Polaków dzięki kredytom walutowym ma własne mieszkania, jak wielu na tym skorzystało i wciąż korzysta. Tylko mamy też wrażenie, że ludzie oczekują od banków, by powiedziały...
„Przepraszamy”?
Tak. Żeby przyznały: my też nie byliśmy tacy superczyści.
Przecież wspominałem o tym, że popełniliśmy błędy. Ale nie były to działania podjęte z premedytacją i nie były to tylko błędy popełnione przez banki. Także przez regulatorów, polityków i klientów. Wszyscy zbyt mało zrobiliśmy w obszarze edukacji finansowej.
Dopytamy, żeby zamknąć temat. Jakie były błędy popełnione tylko przez banki? Żeby ludzie to usłyszeli i sprawa zamknięta.
(długa chwila zastanowienia)
Zbyt łatwo uwierzyliśmy, że szybko wejdziemy do strefy euro i że będzie to strefa stabilności i rozwoju. Część banków zbyt łatwo uległa presji społecznej i politycznej.
Tyle?
Tyle.