Pomijając fakt, czy niedawne obniżenie ratingu S&P było słuszne, czy nie i czy aby decyzja nie została podjęta przedwcześnie, to odpowiedź na nią z polskiej strony jest co najmniej kontrowersyjna.
Marek Chądzyński / DGP / fot. Bartlomiej Molga
Po wyważonym komunikacie Ministerstwa Finansów, w którym resort dyskutował z agencją na argumenty (brak przesłanek do obniżki ze względu na silne fundamenty gospodarki i stabilną sytuację w finansach publicznych), w świat poszły wypowiedzi innych przedstawicieli rządzącego obozu, które były już nacechowane bardziej emocjonalnie. Przykład to tekst posła PiS Janusza Szewczaka zamieszczony w portalu WPolityce.pl, który decyzję S&P określił jako sukces „donosicieli i lichwiarskich dywersantów”. I można byłoby wzruszyć ramionami – w końcu nie takie epitety padają w debacie na polskiej scenie politycznej – gdyby nie to, że wypowiedź posła odnotował Reuters, jedna z najważniejszych agencji informacyjnych, jakie docierają na rynek ze swoimi serwisami. S&P dostało się od polityków rządzącej partii za działanie „z pobudek politycznych”, podważano jej kompetencje, zarzucano manipulację.
Próba przeniesienia retoryki z politycznej wojenki na poziom komunikacji z rynkiem może mieć opłakane skutki. Owszem, można zakładać, że publiczne nazwanie inwestorów sprzedających polskie aktywa spekulantami, bankowców banksterami, a całego sektora lichwiarskim lobby to dobry pomysł na wewnętrzną walkę o elektorat, ale na zewnątrz wygląda to źle. Można używać retoryki wstawania z kolan przed zagranicznym kapitałem i odzyskiwania godności, ale jedno trzeba przyjąć do wiadomości: najważniejszą grupą inwestorów na rynku krajowych obligacji skarbowych są dziś inwestorzy zagraniczni. Kontrolują prawie 40 proc. obligacji wyemitowanych przez rząd na polskim rynku. Druga w kolejności grupa – czyli banki krajowe – mają ponad 30-proc. udział. Z kolei w obrotach akcjami na głównym rynku udział zagranicy oscyluje wokół 50 proc. Czym się może skończyć wychodzenie zagranicy z rynku, widać na przykładzie warszawskiej giełdy. Wyjście z rynku obligacji może mieć jeszcze gorsze skutki, bo uderzy w stabilność finansów publicznych państwa – choćby przez wzrost kosztów finansowania deficytu.
Inwestor z zagranicy, kupując polskie aktywa, kalkuluje, czy ryzyko, jakie w związku z tym ponosi, jest akceptowalne i ile musiałby zyskać, by je zaakceptować. To premia za ryzyko widoczna przede wszystkim na rynku długu, w tzw. rentowności obligacji. Im ryzyko większe, tym większa rentowność – a przez to wyższy koszt finansowania dla emitenta. Ryzykowne może być nie tylko osłabienie koniunktury gospodarczej widoczne w twardych danych, ale samo pogorszenie klimatu inwestycyjnego. Komunikowanie z rynkiem ma w tym przypadku kolosalne znaczenie. Tym bardziej że na rynku nie zawsze liczy się to, jak jest naprawdę, ale to, jak się komuś wydaje, że jest.
Dla zagranicznego kapitału pożyczanie pieniędzy polskiemu rządowi to interes. I to też trzeba przyjąć do wiadomości. Dlatego, jak przy każdej transakcji, obie strony muszą umieć i chcieć rozmawiać. Z tego punktu widzenia banki czy centra finansowe nie są święte i prowadzą własną grę – by zarobić. Ustawianie ich w pozycji ideologicznych wrogów tylko pogarsza sprawę. Ważne, by do wszystkich ocen płynących z rynku podchodzić na chłodno i starać się je zbijać argumentami. Jeśli analitycy finansowi wyliczają, o ile na skutek wprowadzenia podatku bankowego pogorszy się wynik sektora bankowego, to nie jest to stanowisko polityczne, a konstatacja faktu. Istotne, czy takie szacunki były przeprowadzone rzetelnie. Oczywiście zawsze takie wyliczenia mogą być użyte jako argument przeciwko polityce rządu, ale równocześnie rząd, składając tego typu propozycje, ma tego świadomość i powinien brać pod uwagę także skutki rynkowe i wizerunkowe tego typu działań. To oczywiste tak samo jak to, że rząd takie zastrzeżenia będzie zawsze bagatelizował ze względów wizerunkowych. Ważne, by oddzielał warstwę propagandową od faktów zarówno w wersji „oskarżycieli”, jak i własnej. Nie powinien zachowywać się jak Lech Wałęsa, który krzyczał do Andrzeja Wielowieyskiego: „Stłucz pan termometr, nie będziesz miał pan gorączki”.
Rząd (właściwie Ministerstwo Finansów) powinien być bardziej aktywny w kontaktach z rynkiem również po to, żeby obawy S&P czy innych zagranicznych instytucji nie stały się samospełniającą się przepowiednią. To proces, który właśnie się zaczyna. Jeszcze rok temu można się było zastanawiać, kiedy agencje podniosą nam rating, teraz przeciwnie, tematem jest, czy i kiedy do S&P dołączą dwie kolejne. Gdy PiS przejmował władzę, euro kosztowało niepełne 4,20 zł, dziś blisko 4,50 zł. Oczywiście wpływ na to ma także międzynarodowa sytuacja gospodarcza. Na pocieszenie można powiedzieć, że kolejne ruchy nie będą już tak spektakularne. Najważniejszym argumentem dla agencji, czy szerzej rynków, będą zamiary rządu na 2017 r. Ekonomiści wiedzą, że wejdzie wówczas w pełnym wymiarze program 500 plus, widzą, że w Sejmie są projekty prezydenta dotyczące obniżenia wieku emerytalnego czy wprowadzenia kwoty wolnej, co narzuciło także orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego. Nie widzą natomiast drugiej strony, czyli konkretów dotyczących dochodów, które mają dać możliwość sfinansowania planowanych zmian. Dlatego istotne są ostatnie deklaracje resortu finansów o zamiarze nie tyle trzymania deficytu sektora finansów publicznych na poziomie 3 proc., ale stopniowego z nim schodzenia od roku 2018. Co sugeruje możliwe korekty wyborczych zapowiedzi. Z punktu widzenia rządu najlepszą metodą obrony jest przywoływanie pozytywnych ocen Polski przez uznane międzynarodowe instytucje, takie jak MFW Bank Światowy czy Komisja Europejska. Z tego punktu widzenia testem wiarygodności będzie ocena wiarygodności tego programu przez Brukselę przy ocenie wysyłanej corocznie na wiosnę Komisji aktualizacji Programu konwergencji. Ważne, by go zdać.