Prowadzenie własnej polityki pieniężnej poprawia konkurencyjność – przeciwnicy wspólnej waluty poddają przykład Szwecji.
Grexitowi udało się zapobiec, ale pojawił się kolejny kandydat do opuszczenia strefy euro. Coraz większe wątpliwości co do unii walutowej ma Finlandia, czego wyrazem jest inicjatywa obywatelska w sprawie referendum na ten temat.
Zbieranie podpisów zakończyło się kilka dni temu, ale wymagane 50 tys. osiągnięto sporo przed terminem. Nie znaczy to, że plebiscyt się odbędzie, ale parlament, Eduskunta, jest zobligowany, by wniosek rozpatrzyć.
Co ciekawe, pomysł przeprowadzenia referendum przestał popierać inicjator zbierania podpisów, honorowy przewodniczący współrządzącej Partii Centrum, Paavo Vayrynen. Nie dlatego, że dostrzegł korzyści ze wspólnej waluty, lecz z powodu czasochłonności takiej procedury. – Referendum może zająć lata. Przy tak złej kondycji gospodarki jak obecnie oraz strefie euro szybko zmierzającej ku wspólnocie długów i federacji, nie mamy na to czasu – oświadczył. Chce, by rząd przedstawił parlamentowi wniosek o wyjście ze strefy euro, a referendum można urządzić, gdyby kiedyś w przyszłości Finlandia chciała do niej powrócić.
Vayrynen nie jest jedynym prominentnym fińskim politykiem, który kwestionuje członkostwo w unii walutowej. Wicepremier i szef eurosceptycznej Partii Finów Timo Soini uważa, że Finlandia nigdy nie powinna była do niej wchodzić.
Referendum, a tym bardziej jednostronna decyzja rządu o wyjściu ze strefy euro wydają się mało prawdopodobne, ale fakt, że taka dyskusja się pojawiła – i to w kraju północnym – musi dawać do myślenia.
Głównym argumentem przytaczanym przez przeciwników euro jest brak możliwości prowadzenia własnej polityki pieniężnej, co w sytuacji słabnącej konkurencyjności jest bardzo użyteczne. Nie jest to argument bezzasadny, bo według analizy, którą w 2012 r. przeprowadzili naukowcy z fińskiego instytutu GnS economics, gdyby Finlandia pozostała przy marce, szybciej wyszłaby z globalnego kryzysu, a jej eksport byłby w 2011 r. o 15 proc. większy niż przy euro. Wskazywany jest tu też przykład Szwecji, której gospodarka od 2008 r. urosła o 8 proc., podczas gdy fińska się skurczyła o 6 proc.
Druga sprawa to koszty ratowania strefy euro – wkład do Europejskiego Mechanizmu Stabilności i pożyczki udzielone krajom zagrożonym bankructwem – które realnie odbiły się na sytuacji Finlandii. Kraj należący do najostrzejszych krytyków greckiej niefrasobliwości fiskalnej dziś sam przekracza unijne limity długu – według Eurostatu na koniec 2015 r. fiński deficyt budżetowy wynosił 3,2 proc., zaś dług publiczny – 62,5 proc.
Z drugiej strony euro nie jest jedyną przyczyną kłopotów Finlandii i powrót do marki by ich nie usunął. Chodzi o nadmierne uzależnienie gospodarki od kilku wąskich gałęzi (przemysł papierniczy, telefony komórkowe), co się dało we znaki w czasie dekoniunktury. Oraz zbyt wysokie koszty pracy, które osłabiają konkurencyjność. Obecny rząd, którym kieruje Juha Sipila, próbuje wprowadzać reformy, ale napotyka na silny opór ze strony związków zawodowych. Wreszcie – Finlandia mocno ucierpiała wskutek unijnych sankcji nałożonych na Rosję. Jest ona trzecim co do wielkości odbiorcą fińskiego eksportu (i największym eksporterem do Finlandii). Jak się szacuje, obroty w handlu między obu krajami spadły o 30 proc.
Krytyczny wobec euro fiński instytut EuroThinkTank obliczył, że koszt powrotu do marki sięgnąłby aż 20 mld euro, ale mimo wszystko w długiej perspektywie się to opłaca. Z listopadowego badania Eurobarometru wynika, że wspólną walutę popiera 64 proc. Finów. Rok wcześniej ten odsetek wynosił 69 proc.