Wiem, że to określenie bardzo kolokwialne. Ale nie mogę się powstrzymać, bo akurat do tej sytuacji pasuje jak ulał. Oto przed państwem książka, w której Szwajcar Gilbert Rist zaorał ekonomię neoklasyczną. Tak – zaorał.
Gilbert Rist, „Urojenia ekonomii”, Książka i Prasa, Warszawa 2015 / Dziennik Gazeta Prawna



Na początek krótkie wyjaśnienie dla tych czytelników, którzy rzadziej zaglądają na portale społecznościowe. Otóż zaoranie to wskazanie komuś, że się myli. Ale nie tak troszeczkę. Taka osoba błądzi (albo oszukuje) zupełnie, całkowicie i fundamentalnie. Posługując się metaforą ringu bokserskiego, zaoranie to jest dokładnie ten moment, w którym nieszczęśnik zaliczył po kolei lewy i prawy sierpowy, a na koniec jeszcze podbródkowy i miażdżącej siły prosty. Nawet jeżeli jeszcze jakimś cudem trzyma się na nogach, to już jednak na pewno długo to nie potrwa.
A teraz wyobraźmy sobie, że w jednym narożniku ringu stoi Gilbert Rist. Emerytowany szwajcarski profesor z Instytutu Studiów Międzynarodowych i Rozwojowych w Genewie. Postać w pewnych kręgach bardzo dobrze znana. Autor głośnej „Historii rozwoju. Od początków Zachodu do globalnej wiary” (1996). W drugim narożniku – ekonomia neoklasyczna. To znaczy ta, którą znamy i której używamy na co dzień do opowiadania o otaczającym nas świecie. To te wszystkie opowieści o żelaznych prawach podaży i popytu, wzroście gospodarczym, poszukiwaniu ekonomicznej równowagi albo o tym, że coś jest wartościowe, a coś innego nie. Słychać gong i pięściarze zbliżają się do siebie, trzymając wysoko gardę. Wtem Rist przypuszcza wściekły atak. Prawy, lewy, prosty. I ekonomia neoklasyczna leży na łopatkach.
A teraz zobaczmy to wszystko w zwolnionym tempie. Rist przyznaje, że z „urojeniami” ekonomii neoklasycznej postanowił się zmierzyć już w czasie, gdy demontował pojęcie rozwoju. Dostrzegł bowiem, jak bardzo ekonomia ze swoimi rzekomo żelaznymi prawidłami zawładnęła naszym światem. Prowadząc prostą drogą w kierunku totalnego utowarowienia wszystkiego. Rist różni się jednak od większości krytyków tego zjawiska tym, że nie atakuje z pozycji moralnych. Nie mówi, że „tak się nie godzi”. Pokazuje raczej, na jak cieniutkich przesłankach intelektualnych oparte jest przekonanie o rzekomym prymacie ekonomii oraz jej praw.
Pokażmy to na jednym z przykładów. Rozdział siódmy tej książki bierze na warsztat pojęcie równowagi. A więc jedną z fundamentalnych kategorii ekonomii neoklasycznej. Wywodzoną już z opowieści o niewidzialnej ręce, która porządkuje rynek u Adama Smitha. A na dobre opisaną przez jednego z ojców współczesnej ekonomii Leona Walrasa w XIX w. (model równowagi ogólnej). A Rist pokazuje nam, że ta kluczowa kategoria współczesnej ekonomii to nic innego jak humbug. Smith, Walras i inni każą nam bowiem wierzyć w coś, co teoretycznie mogłoby istnieć, ale w praktyce nigdy nie istniało i nie będzie istnieć. Dlaczego? Bo model Walrasa może funkcjonować tylko w świecie, w którym konsumenci i nabywcy są w pełni racjonalni, dla każdego dobra istnieje tylko jedna cena (niemożliwe jest np. targowanie się), żaden podmiot rynkowy nie ma pozycji dominującej, wszystkie podmioty mogą swobodnie wchodzić i wychodzić z rynku, środki produkcji mogą być przemieszczane swobodnie, wszyscy znają wszystkie ceny, koszty zewnętrzne nie istnieją, a wszyscy producenci oferują ten sam produkt. Czy taki świat kiedykolwiek istniał? Nie. A czy można go sobie wyobrazić? Też nie. To dlaczego nasze myślenie o rynku opieramy na tym oderwanym od rzeczywistości modelu? Chyba tylko po to, by się uspokoić. I wierzyć, że gdzieś tam w tym wszystkim jest jakiś sens. Bez którego czujemy się w świecie po prostu zagubieni.
A to tylko jeden z przykładów. Bo jest ich u Rista więcej. Znacznie więcej.