Od kilku miesięcy trwa żarliwa dyskusja o potrzebie rozbudowy polskiej armii, a konkretnie zwiększenia jej potencjału bojowego w obliczu zagrożenia ze Wschodu. I pewnie większość Polaków podziela pogląd, że armia musi być silniejsza. Zagrożenia, które się pojawiają w sposób dla nas nieprzewidywalny, mobilizują bowiem wszystkich do myślenia kategoriami potrzeby wzmocnienia bezpieczeństwa państwa i obywateli.
Niestety w latach 2008–2011 rządzący przy wsparciu wojskowych reformatorów (czytaj: Sztabu Generalnego WP) skutecznie zmniejszyli potencjał bojowy sił zbrojnych. De facto armię zredukowano do poziomu 100 tys. żołnierzy, z czego wojsko bojowe stanowi nie więcej jak 35–40 tys. osób. Zredukowano głównie jednostki operacyjne wojsk lądowych, a w szczególności wojska pancerne, artylerię, saperów i przeciwlotników. Powstało kilka karłowatych (rzekomo skadrowanych) jednostek pełnych specjalistycznego sprzętu, ale bez zasobów rezerw przygotowanych do jego obsłużenia. Zlikwidowano jądro wojsk do walki. Dobrze zatem się stało, że nowi rządzący podnieśli temat poprawy kondycji armii. Bo poprzednicy, mimo deklaracji, niewiele robili sobie ze stanu armii. Przy czym winię za to wojskowych, którzy składali politykom supermeldunki o armii. Jednak składane deklaracje nowej władzy też mnie niepokoją. I to z kilku względów.
Przede wszystkim znów pojawiły się informacje o zamiarach rozbudowy wojsk obrony terytorialnej. To temat powracający od lat. Za każdym razem ma to związek ze zmianą rządzących. Tak jest i tym razem. Zanim jednak ogłosi się zamiar rozwoju tych wojsk, warto pokusić się o strategiczną analizę kształtu sił zbrojnych, co leży u podstaw każdej restrukturyzacji. Rząd jednak – przynajmniej jak wynika z relacji mediów – takiej analizy nie robił. Co to oznacza? Otóż wszystko wskazuje na to, że armię znowu czeka „polityczna restrukturyzacja”.
Tymczasem podstawą przebudowy wojska powinna być pogłębiona, wieloobszarowa analiza strategiczna, na którą składają się głównie:
● ocena położenia Polski, w tym sytuacji ekonomicznej;
● ocena zagrożenia naszego bezpieczeństwa (potencjalni przeciwnicy i ich możliwości)
● ocena szans sojuszniczych (kiedy i jakie siły wsparcia i wzmocnienia nadejdą z NATO);
● ocena możlowości przetrwania państwa (w tym woli walki obywateli.
Determinanty analizy można by mnożyć. Ale już te wymienione powinny skłaniać do refleksji. Przede wszystkim powinniśmy odpowiedzieć sobie na pytanie – czego nam brakuje do realizacji koncepcji (zamiaru) przeprowadzenia strategicznej operacji (obronnej) Polski? Bynajmniej nie jest to brak obrony terytorialnej. Polska armia ma inną piętę Archillesa. Otóż nie ma ona zdolności do prowadzenia wysoce manewrowych operacji i działań połączonych.
Według wstępnej oceny, aby móc bronić granic Polski, potrzebujemy na pewno co najmniej jednej – a nawet dwóch – czynnej dywizji (1 DZ, która stacjonowała niedaleko Warszawy, została rozformowana w 2010 r.), potrzebujemy też dodatkowo jednej (a najlepiej dwóch) dywizji rezerwowych w tzw. głębi operacyjnej, np. za Wisłą lub w obronie wybrzeża morskiego. Wojska obrony terytorialnej powinny być tylko uzupełnieniem dla wojsk operacyjnych. Szczególnie na kierunkach mniej aktywnych, drugorzędnych, ufortyfikowanych. Mamy doskonały wzór takiej formacji sprzed 1939 roku – Obronę Narodową (ON). Jej jednostki były formowane przede wszystkim w mobilizacji powszechnej. Rzadko występowały w strukturze brygady. Głównie były to bataliony. Były jednak na tyle dobrze wyszkolone, że potrafiły skutecznie walczyć w kampanii wrześniowej.
Z kolei deklaracje, że szybko utworzymy 150-tysięczną armię, są mało realne. I bynajmniej nie rozbija się to tylko o pieniądze (przy czym wydatki na utrzymanie takiej formacji będą ogromne). Nie jesteśmy w stanie jej utworzyć w ekspresowym tempie przede wszystkim ze względów organizacyjnych. Jej budowa to proces wieloletni, według mojej oceny rozłożony przynajmniej na 6–8 lat. Bo tylko wtedy te siły osiągną wymagany poziom zdolności operacyjnej (bojowej).
Przy okazji planów dotyczących zwiększenia liczebności polskiego wojska mam kilka pytań do autorów pomysłu. Czym w życiu dowodzili? Czy dowodzili w operacjach? Czy kiedykolwiek organizowali szkolenie na poziomie operacyjnym?
Warto także podkreślić, że szalona redukcja wojsk operacyjnych w latach 2008–2011 (jej autorzy nadal pracują dla MON) doprowadziła do pozbycia się z szeregów armii tysięcy wykwalifikowanych dowódców i specjalistów na różnych szczeblach. Tymczasem aby móc odbudować armię do poziomu 150 tys. żołnierzy, potrzeba przygotowania i przeszkolenia kilku tysięcy dowódców załóg, drużyn, plutonów. Przy możliwościach naszych ośrodków szkolenia potrzeba na to co najmniej 2 lat. Jeżeli komuś się wydaje, że na rozkaz można więcej i szybciej, to naprodukuje tylko mięsa armatniego mało użytecznego w czasach elektronizacji. Tworzenie takiej armii będzie czasem zmarnowanym. Szkoda także żołnierzy.
Problemem pozostaje nadal niski poziom ukompletowania jednostek wojsk operacyjnych. Aż dziwne, że ten stan rzeczy jest akceptowany przez wojskowych. Opieranie się na niewyszkolonych (czytaj – niedoszkolonych) rezerwach, co zafundował nam departament kadr, jest skandalem.
Autorzy pomysłu rozbudowy armii powinni się więc szybko pochylić nad swoimi planami. Nie wystarczą medialne, nic niewarte deklaracje. Trzeba zbudować wieloletni plan rozbudowy (czyt. odbudowy) armii. A bynajmniej nie jest to proces jednoaktowy. Medialny populizm wprowadza tylko w głowach obywateli zamęt, a efekt w zakresie zdolności armii będzie bardziej niż wątpliwy. Zostaną zmarnowane ogromne pieniądze wybierane z kieszeni podatnika.