Prawo i Sprawiedliwość wygrało wybory dzięki postulatom dotyczącym rynku pracy i polityki społecznej. Część komentatorów uznała wręcz, że PiS przejął wiele postulatów tradycyjnej lewicy. Pozory jednak mogą mylić, a w praktyce może się okazać, że rozwiązania przyjęte przez rząd będą dla dużej części społeczeństwa mniej korzystne od polityki poprzedniej ekipy.

Program Beaty Szydło wiąże się z radykalnym wzrostem wydatków i znacznym spadkiem wpływów budżetowych. Zapowiadane przez rząd zwiększenie deficytu budżetowego przy jednoczesnej realizacji obietnic wyborczych oznacza, że PiS szykuje niemiłe niespodzianki dla części społeczeństwa. I trudno się spodziewać, aby chodziło o najlepiej sytuowanych obywateli. Będą to raczej grupy, które sejmowa większość uzna za pozbawione siły politycznej, jak np. opiekunowie osób niepełnosprawnych, bezrobotni czy przedstawiciele kultury.
Premier obiecała obniżenie wieku emerytalnego do 60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn, a prezydent już złożył konkretny projekt ustawy w tej kwestii. Większość społeczeństwa popiera to rozwiązanie, tyle że bez zmiany całego systemu emerytalnego setki tysięcy Polaków, a tym bardziej Polek, otrzymają głodowe emerytury, które zmuszą ich do o wiele dłuższej pracy. W gruncie rzeczy Andrzej Duda zgodził się ze swoim poprzednikiem, Bronisławem Komorowskim, który w kampanii wyborczej ostrzegał, że obniżenie wieku emerytalnego i tak byłoby fikcją, bo większość seniorów będzie zmuszonych do dłuższej pracy. Ponadto zróżnicowanie wieku emerytalnego grozi niekonstytucyjnością ustawy.
Zarazem premier w swoim exposé nie złożyła żadnej propozycji, która poprawiłaby sytuację kobiet na rynku pracy. Tymczasem w Polsce wciąż wskaźniki aktywności zawodowej i zatrudnienia kobiet są o blisko 15 pkt proc. niższe niż mężczyzn. Umacnianie tradycyjnego podziału ról płciowych przez władze może tym bardziej przyczynić się do dezaktywizacji zawodowej kobiet, a co się z tym wiąże – pogłębienia kryzysu w systemie emerytalnym.
W tym kontekście trudno też o jednoznaczną ocenę sztandarowej propozycji PiS, jaką jest wprowadzenie świadczenia 500 zł na dziecko. Po pierwsze, ma to być świadczenie selektywne, które nie obejmie większości opiekunów mających jedno dziecko, w tym kilkuset tysięcy kobiet samotnie wychowujących dzieci. Wystarczy, że ich miesięczne dochody na osobę w gospodarstwie domowym przekroczą 1600 zł. Po drugie, otrzymanie nowego świadczenia ma się wiązać z likwidacją części wypłat z pomocy społecznej, co dla dużej części najbiedniejszych rodzin będzie oznaczać utratę pobieranych do tej pory świadczeń. Jak wynika z szacunków Centrum Analiz Ekonomicznych, 150 tys. najuboższych rodzin, decydując się na dodatek na dzieci, straci całość pobieranych do tej pory zasiłków. Kolejne 190 tys. straci je częściowo. Warto też zwrócić uwagę, że świadczenie ze względu na swoją selektywność będzie miało charakter stygmatyzujący.
Z perspektywy możliwości łączenia ról zawodowych i rodzinnych przez opiekunów, w tym zlekceważonych przez rząd matek samodzielnie wychowujących jedno dziecko, znacznie lepszą inwestycją niż selektywne 500 zł na dziecko byłoby stworzenie sieci publicznych, bezpłatnych żłobków i przedszkoli. Tymczasem w exposé Beaty Szydło nie było na ten temat ani słowa, choć Polska wciąż zajmuje niechlubne ostatnie miejsce w zakresie opieki instytucjonalnej dla dzieci do lat 4.
Filarami całościowej polityki rodzinnej powinny być jej powszechna dostępność, godne płace i stabilne zatrudnienie. 500 zł na dziecko plus zapowiadany przez ministra zdrowia tajemniczy program edukacyjny na rzecz wsparcia prokreacji trudno uznać za spójną wizję. Program rządu dotyczący rynku pracy brzmi enigmatycznie. Szczególnie istotne dla środowisk pracowniczych jest wprowadzenie minimalnej płacy godzinowej – wszak to pomysł związkowców z OPZZ. Premier przejęła go, tyle że propozycja PiS z kampanii wyborczej wygląda bardzo skromnie. Oto bowiem płaca minimalna ma dotyczyć tylko tych umów, w które pracodawca będzie chciał wpisać godzinową stawkę. W praktyce takie rozwiązanie nic by nie zmieniało, gdyż nieuczciwi pracodawcy po prostu nie wpisywaliby w umowy stawki godzinowej. W deklaracjach nowego rządu trudno też znaleźć propozycje ograniczenia umów cywilnoprawnych, chociaż jest to jedno z kluczowych wyzwań polskiego rynku pracy. W exposé Beaty Szydło nie było też mowy o podniesieniu płac dla pracowników sfery budżetowej. Trudno zresztą o tym marzyć, biorąc pod uwagę inne kosztowne plany rządu.
Propozycje nowej ekipy dotyczące rynku pracy opierają się na różnych formach wsparcia dla przedsiębiorców. Mowa tutaj o obniżeniu podatku CIT dla małych firm do 15 proc., o ulgach inwestycyjnych czy niższych składkach emerytalnych dla firm zatrudniających młodych ludzi. Okazuje się, że rząd, który zyskał masowe poparcie wśród pracowników, swój program kieruje głównie do pracodawców. Realizacja tych pomysłów spowodowałaby zresztą dalszy spadek wpływów do budżetu i ZUS.
Innym nośnym pomysłem rządu jest znaczne zwiększenie kwoty wolnej od podatku. Dzięki temu rozwiązaniu kilkanaście milionów podatników miałoby wyższe wynagrodzenia netto, tyle że trudno oszacować, kto poniósłby koszty wielomiliardowych ubytków w budżecie państwa i samorządach. Realizacja prezydenckiego projektu podniesienia kwoty wolnej od podatku do 8 tys. zł kosztowałaby finanse publiczne ponad 20 mld zł rocznie, z czego blisko połowę straciłyby samorządy, a ponad 3 mld zł mniej środków trafiłoby do NFZ. Dodatkowo pojawiłyby się kilkusetmilionowe oszczędności, które jednak znowu dotyczyłyby najbiedniejszych podatników, gdyż dzięki wyższym dochodom straciliby oni prawo do części świadczeń społecznych. Gdzie rząd znalazłby oszczędności, które zrekompensowałyby kolejne spadki wpływów do budżetu i samorządów? Mogłoby się okazać, że straciliby ci, którzy najbardziej potrzebują pomocy.
Nie widać też przełomu w kwestii polityki mieszkaniowej. Premier zapowiedziała rozwój budownictwa prywatnego współfinansowanego z nisko oprocentowanych kredytów bankowych. Ten pomysł oznacza kontynuację polityki poprzedniego rządu, która jest korzystna głównie dla deweloperów i najlepiej sytuowanych obywateli. W ten sposób państwo zwiększa zyski prywatnych inwestorów, a zarazem podtrzymuje wysokie ceny mieszkań. O wiele lepszym rozwiązaniem byłby rozwój budownictwa komunalnego i socjalnego, ale o tym rząd nie wspomina.
Po stronie wpływów rząd zapowiada poprawę ściągalności podatków. Wydaje się jednak, że jest to rytualny gest, za którym nie idą żadne konkrety. Ministrowie obecnego rządu w jednym zdaniu zapowiadają wyższą ściągalność podatków, a w następnym zmniejszenie kontroli firm. Tych celów nie da się równocześnie zrealizować. Jednocześnie nowe władze nie chcą naruszyć neoliberalnego tabu podwyżki podatków dochodowych dla najlepiej zarabiających podatników, chociaż są one prostsze w obsłudze i ich ściągalność jest wyższa niż VAT.
Ekipa Beaty Szydło zapowiada natomiast podwyżkę podatków od sklepów wielkopowierzchniowych. Może się jednak okazać, że z realizacji tych deklaracji nic nie wyjdzie, a ich skutki będą odwrotne do zapowiadanych. Planowany podatek od sklepów przekraczających 250 mkw. objąłby dużą część księgarni, antykwariatów czy stacji benzynowych. Duże hipermarkety mogłyby go ominąć na przykład poprzez podział na część spożywczą i niespożywczą lub poprzez budowę mniejszych placówek w centrach miast. Jednocześnie można wątpić, czy inny pomysł żywy w środowiskach PiS, czyli opodatkowanie korporacji międzynarodowych znacznie wyżej niż polskich, byłby zgodny z konstytucją. Bezpośrednio uderzałby on bowiem w równe traktowanie podmiotów gospodarczych. Ponadto opodatkowanie hipermarketów mogłoby się wiązać z przeniesieniem obciążeń na krajowych dostawców i eliminacją z rynku części z nich. Warto też pamiętać, że w dużych sieciach handlowych płace są wyższe, a prawo pracy jest bardziej przestrzegane niż w miniprzedsiębiorstwach. Ograniczanie dużych marketów kosztem małych sklepów mogłoby zatem negatywnie wpłynąć na sytuację pracowników w branży, a skutki zmian mogłyby być odwrotne do planowanych. Znacznie lepszym rozwiązaniem niż wprowadzanie podatku od wybranej arbitralnie grupy sklepów byłoby zwiększenie roli i zasięgu służb skarbowych oraz podniesienie CIT. Ale o tym obecny rząd nie chce nawet słyszeć.
Usłyszeliśmy też od premier o planach reindustrializacji państwa i wzrostu wydatków na inwestycje do co najmniej biliona złotych. Brzmi zachęcająco, jednak wymieniona kwota może budzić pewne wątpliwości. Jest to bowiem ponad trzykrotność rocznego budżetu kraju. Pojawił się też pomysł nowego modelu Polskich Inwestycji Rozwojowych, które swego czasu niecenzuralnym mianem określił minister Bartłomiej Sienkiewicz. Niestety na razie mamy jedynie propozycję zmiany... nazwy na „Inwestycje Polskie” oraz enigmatyczne propozycje rozbudowy partnerstwa publiczno-prywatnego. W praktyce chodzi o kolejne miliardy wsparcia państwa dla przedsiębiorców. I po raz kolejny rodzi się pytanie, z jakich środków to wsparcie będzie finansowane.
Wreszcie w exposé premier obiecała, że władza będzie współpracować z partnerami społecznymi i troszczyć się o dialog społeczny. Szkoda, że o związkach zawodowych nie powiedziała ani jednego zdania, a kluczowe ustawy na razie przyjmowane są w środku nocy bez żadnej dyskusji.