Dobrze, że politycy uświadomili sobie potrzebę prowadzenia polityki gospodarczej w duchu patriotyzmu gospodarczego. Działania, które zwiększą konkurencyjność polskich firm, a zwłaszcza sieci handlowych, są pilnie potrzebne. Gorzej, że dziś zapowiadają działania z pominięciem konsultacji publicznych i poważnej oceny skutków regulacji.

Omijanie drogi legislacyjnej polegające na złożeniu faktycznie rządowego projektu przez posłów to najprostsza droga, by w sprawie podatku od supermarketów wylać dziecko z kąpielą. Pod patriotycznym sztandarem może zostać przepchnięty podatek, który faktycznie jeszcze bardziej obniży konkurencyjność polskich sieci względem firm zagranicznych. Patriotyzm ekonomiczny jest ideą, która zaczyna działać i mieć sens, gdy dochodzi do synergii decyzji indywidualnych konsumentów z decyzjami podejmowanymi przez osoby odpowiedzialne za inwestycje w instytucjach publicznych oraz w firmach prywatnych. Najczęściej, gdy mowa o ekonomii i patriotyzmie, kładzie się jednak nacisk na rolę konsumentów i ich codzienne wybory zakupowe.
Tymczasem najnowszy przykład narastającej dyskusji wokół hipermarketów w Polsce pokazuje, jak wielką rolę w kształtowaniu pola rozwoju patriotyzmu ekonomicznego mogą odgrywać rozwiązania strukturalne (podatkowe, prawne itp.) płynące z instytucji państwowych. Konieczne jest edukowanie obywateli i uwrażliwianie ich na polskość produktów (jak robi to aplikacja Pola czy program Polski Ślad). Ale dopiero wraz z rozwiązaniami systemowymi można zacząć mówić o faktycznym wspieraniu polskiego handlu.
Obecnie w Polsce mamy do czynienia z coraz większą koncentracją sprzedaży w bardzo określonej przestrzeni. Handel detaliczny coraz bardziej bowiem staje się synonimem dyskontu, hipermarketu oraz galerii handlowej, a te w znacznej mierze są zdominowane przez kapitał zagraniczny. Przykładowo samych dyskontów działa w Polsce nieco ponad 3,6 tys. na ogólną liczbę 137,7 tys. placówek spożywczych, ale łączna kwota ich rocznych obrotów to aż 52 mld zł. Spółki z kapitałem zagranicznym w tym sektorze stanowią zaś grupę liderów (pierwsza dwudziestka) w różnych zestawieniach największych firm w Polsce.
Obrońcy obecności zagranicznych podmiotów w polskim handlu argumentują, że dzisiejszy kształt branży z dominującymi zagranicznymi sieciami handlowymi jest efektem wolnorynkowej, swobodnej konkurencji, wykorzystania lepszych rozwiązań marketingowych i sprawniejszych narzędzi zarządczych. Rzeczywistość jest jednak taka, że zagraniczne podmioty w branży handlowej korzystały i korzystają z rozwiązań systemowych płynących ze środków i instytucji publicznych.
Wchodząc na polski rynek, firmy te nie tylko wniosły swój kapitał inwestycyjny, know-how zdobywany latami na innych rynkach, ale uzyskały również dostęp do wsparcia ze strony państwa polskiego będącego poza zasięgiem krajowych firm (ulgi, wakacje podatkowe, a czasem nawet dostęp do specjalnych stref ekonomicznych). Znany jest też przykład finansowej kroplówki (powyżej 700 mln dol.) dla niemieckich grup dyskontów płynącej z Banku Światowego i Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju, czyli ze środków publicznych. Preferencyjne warunki, na których zaczynały swoją działalność zagraniczne sieci handlowe, są więc bardzo ważną przyczyną ich dzisiejszej dobrej kondycji na polskim rynku oraz leżą u podstaw nierównowagi między tymi firmami a polskimi sieciami handlowymi.
Jakie narzędzia prawne może zastosować państwo, aby wspierać konkurencję w branży handlowej? Rząd Beaty Szydło wysunął propozycję podatku od marketów. Zgodnie z pierwotną propozycją każdy sklep o powierzchni większej niż 250 mkw musiałby płacić 2 proc. podatku od wartości sprzedaży. Problem w tym, że to rozwiązanie uderza głównie w polskie sieci handlowe. Jak wynika z badań rynku, polskie sieci handlowe mają niższą zyskowność niż sieci zagraniczne. W rezultacie istnieje spore prawdopodobieństwo, że to właśnie polskie sieci – aby utrzymać się nad kreską – musiałyby przenieść znaczną część podatku na ceny sprzedawanych produktów. W konsekwencji koszt podatku obciążyłby ostatecznych klientów, czyniąc polskie sieci jeszcze mniej konkurencyjnymi na tle sieci zachodnich.
Co więcej, konstrukcja podatku zaproponowanego przez PiS stawia w uprzywilejowanej pozycji zachodnie sieci jeszcze w inny sposób. Zgodnie z propozycją ustawy handel internetowy nie byłby objęty podatkiem. Oznacza to, że coraz popularniejsza usługa zamawiania produktu i dowozu tychże zakupów pod wskazany adres nie byłaby opodatkowana. To w oczywisty sposób promuje te sieci, które stać na wdrażanie tego typu rozwiązań. Nie trzeba wspominać, że są to raczej zachodnie sieci niż polskie lokalne sklepy spożywcze.
Obecna propozycja Prawa i Sprawiedliwości – choć zrozumiała z przyczyn politycznych – nie zrealizuje swojego podstawowego celu. Podatek nie będzie wspierał polskich sieci. Wręcz przeciwnie, taka forma opodatkowania czyni polskie sieci handlowe mniej konkurencyjnymi wobec sieci zachodnich. Co więcej, podatek w formie, jaką zaproponowało PiS, może się okazać niezgodny z prawem Unii Europejskiej. Przepisy europejskie zakazują bowiem wprowadzania podatków obrotowych. Tym samym bez dopracowania przepisów Polskę mogłoby czekać postępowanie przed Trybunałem Sprawiedliwości UE oraz – w razie przegranej – kosztowny proces zwrotu zapłaconego podatku z odsetkami. Ryzyko zakwestionowania takiego rozwiązania przez TSUE jest znaczne, zaś potencjalne wpływy z podatku (według projektu wynoszące 3,5 mld zł rocznie) na tyle niskie, że nie warto tego ryzyka podejmować.
Wobec powyższych wątpliwości, krytycznych głosów uczestników rynku (w tym porozumienia polskich sieci handlowych!) i licznych uwag środowisk eksperckich najbardziej zaskakująca jest zapowiedź ministra finansów Pawła Szałamachy, że projekt podatku od marketów będzie projektem poselskim, a nie rządowym. To oznacza, że nie będzie on publicznie konsultowany i nie będzie ciążył na nim obowiązek stworzenia oceny skutków regulacji. Powodem takiej decyzji partii rządzącej jest pośpiech i nadzieja, że wpływy z podatku zasilą budżet już w przyszłym roku. Bez poważnej debaty, bez rozsądnego trybu legislacyjnego pozwalającego na ocenę skutków prawno-ekonomicznych podatku i bez uwzględnienia głosów krytycznych do konkretnego projektu ostatecznie – być może – wpływy podatkowe do budżetu szybko, choć nieznacznie, się zwiększą, ale w praktyce nie kosztem zagranicznych sieci handlowych, ale polskich sieci i polskich konsumentów.
Podsumowując: po pierwsze, uważamy, że warto rozmawiać o propozycjach pomimo zidentyfikowanych już wad konstrukcyjnych i prawnych. Jednak propozycja podatku od marketów musi być projektem rządowym poddanym szerokim konsultacjom i zawierającym poważną ocenę skutków regulacji. Po drugie, sądzimy, że warto rozważyć zmiany konstrukcyjne podatku. Projekt musi uwzględniać nowe zjawiska, które mają miejsce w branży handlu detalicznego (wspomniany rozwój sprzedaży internetowej, ale także coraz powszechniejszą franczyzę).
Po trzecie, proponujemy, by zastanowić się, kto powinien być beneficjentem wpływów z tego podatku. Być może lepszym rozwiązaniem jest to, by to samorządy terytorialne otrzymywały wpływy z podatku od marketów. Supermarkety wpływają właśnie na życie lokalnych społeczności. To byłoby dobre rozwiązanie jeszcze z jednej przyczyny: otóż wpływy z podatku zrównoważyłyby straty budżetów samorządowych wynikające z podniesienia kwoty wolnej PIT.